Wielu widzów nawet nie widziało sceny z udziałem przedstawicieli społeczności LGBT+. Wielogodzinna ceremonia, choć spektakularna, nie zachęcała do siedzenia non stop przed ekranami. Innym mignęła. "Na szczęście" znaleźli się tacy, którzy całą ceremonię, wysiłek tysięcy osób, sprowadzili do sporu o jedną scenę. Ale nie, nie są to ci, o których Państwo pomyślą. Zgodnie z algorytmowym rytmem debaty, promuje się w mediach społecznościowych wpisy generujące wyskoki oburzenia. Przykucie uwagi internautów w Europie i gdzie indziej to czyste zyski za Oceanem. Można o tym fenomenie wiedzieć, wulgarnie go nazywać i nadal wpadać w pułapkę ku zadowoleniu towarzystwa z "Big Tech". Debata o scenę mogła przecież potoczyć się w różnych kierunkach. Można było zadawać pytania takie jak to, czy parodystyczna scena podoba się estetycznie. Czy była nieprzekonująca, niedorzeczna, głupia? I tak dalej. Takie głosy pojawiają się, lecz one nigdy nie zostaną podbite wysoko przez algorytmy. Każde merytoryczne pytanie, czy to w ogóle była parodia "Ostatniej wieczerzy" Leonarda da Vinci (zatem klasycznego obrazu olejnego, a nie scen z Biblii) - musi utonąć w zgiełku. Nie bez powodu. Znaczenie ma tylko to, czy ciąg wpisów wywoła reakcje chemiczne w mózgach dostatecznej liczby użytkowników, aby przykuć ich organizmy do ekranów na dłużej. I już. "The medium is the message" W tym sensie awantura jest ważna i symptomatyczna, ale na pewno nie z uwagi na to, co chcieli pokazać francuscy artyści. Dotarliśmy do etapu, na którym powód, dla którego wybucha pseudospór, ten czy inny, stał się drugorzędny. Przypominają o tym dogorywające media starszego typu. Schładzanie emocji czy racjonalna debata demokratyczna wegetuje bowiem w telewizji czy radio, niby w skansenie. Organizmy są tak uzależnione, że nie ma nikogo poważnego, kto nie skorzystałby z okazji do wzięcia udziału w tej pseudodebacie. Hierarchowie Kościoła zabrali głos w sprawie, która powinna być uznana za rzecz "poniżej poziomu". Komentatorzy z prawa i lewa ochoczo wciągnęli na sztandary "wojny kulturowej", chociaż prawdziwa wojna tuż obok powinna skłaniać do opanowania się. Do przykładania właściwej miary do rzeczywistości. Tak się nie stanie. Trudno bowiem jest jednostkom powstrzymać się przed uderzaniem w klawiaturę i wrzaskami na ekran, skoro słynne "BigTech" sięgnęły po ustalenia nauki, aby uzależnić masy od wzburzeń. One generują spazmy i wzburzenia jak używki - podstępnie rozrzucając gratisowe czy nisko dochodowe ochłapy na osłodę. Albo na otarcie łez. Właśnie dlatego miliony użytkowników czyhają tylko na okazję, na pretekst do kolejnej awantury, która wygeneruje w ciele hormonalny zastrzyk. Właśnie dlatego epizodyczna scena w kilkugodzinnym spektaklu - musiała wywołać reakcję. Właśnie dlatego, gdy brakuje pretekstów w realu, wytwarza się cyfrowe kłamstwa. Z igły widły? Francuzi chcieli pokazać ceremonię inkluzywną, momentami wyrafinowaną, prowokującą do myślenia nad tym, kim są razem w XXI wieku. Na tle historii, na tle podziałów, na tle współczesnej kultury audiowizualnej. Wyszło to raz lepiej, raz gorzej, niemniej ściśle związane jest z obecnym rozumieniem nad Sekwaną wolności słowa, o laickości nawet nie wspominając. Był to gest poniekąd arogancki, typowo paryski, skoro przekaz skierowany jest tak mocno do wewnątrz. Obrazy i muzyka to miała być odpowiedź na pytanie, kim jesteśmy, co nas jednoczy. Świat miał na emanację debaty o tożsamości popatrzeć. Uderz w stół, nożyce się odezwą. Ceniony dziennikarz sportowy, Przemysław Babiarz, z TVP usłyszał "Imagine" Johna Lennona. Nie wytrzymał i podzielił się z widzami swoimi przemyśleniami o krętych ścieżkach końca wieku ideologii. Jego zdaniem pacyfistyczna wizja świata z piosenki to wizja komunizmu. Jako że Lennon (który często plótł poczciwe głupstwa) zginął w zamachu, chyba można byłoby ciut zniuansować ocenę piosenki? W teorii można. Podejrzewam jednak, że wybitnemu dziennikarzowi sportowemu, poza obszarem kompetencji sportowych, wszystko kojarzy się z jednym: z komuną. Kto pamięta PRL, jest w stanie to chyba zrozumieć. Po narracyjnie ofensywnych rządach PiS w latach 2015-2023 nawet jesteśmy w stanie to zrozumieć bardziej. Innym jednak "Imagine" kojarzy się ze złudzeniami młodości. Wyobrażeniami o lepszym świecie, do którego można aspirować, bez nadziei na sprowadzenie raju na ziemię. In concreto to była piosenka z 1971 roku o pragnieniu zakończenia wojny w Wietnamie. I pacyfistycznej nadziei na lepszy świat - nadziei naiwnej, która się nie spełniła. Finał życia Lennona w 1980 w Nowym Jorku jest tego smutnym dowodem. Muzyka dosięgły go aż cztery pociski z broni szaleńca. Twórca "Imagine" przez kilka minut umierał w męczarniach. Świat zza sportowego komentarza Czy jednak należało karać dziennikarza w 2024? W świecie wyważonych reakcji, w świecie wolnym od algorytmowych spazmów, należałoby się panu Babiarzowi drobne upomnienie. Kilka słów o tym, żeby dziennikarz nie opowiadał andronów, które wykraczają poza obszar jego komentatorskich obowiązków. Póki co CV pana Babiarza w dziale publicystyki politycznej pozostaje przecież skromne. A jeśli pracodawca czy dziennikarz pragnie to zmienić, rzecz wymaga dwustronnych rozmów o przedmiocie umowy. Niemniej ktoś, kto nie zauważy, że i na tle tej sprawy chodziło o reakcje hormonalne przed ekranami, o pogłębianie naszych uzależnień o pseudodebat, po prostu chybia celu. Wedle sondaży Francuzi uznają, że ceremonia była udana. Minister spraw wewnętrznych, Darmanin (zdecydowanie prawicowy) podkreślił, że wolność słowa to wolność słowa. Dyrektor artystyczny powiedział, że odwoływał się do pogańskich scen z Olimpu. Część Francuzów uwierzyła, część nie. Ruszyła rywalizacja sportowców, ich wygrane i przegrane. Niektórzy z zawodników, samą obecnością, przypominają nam o realnych tragediach, które rozgrywają się daleko od Paryża. Za pomocą różnych podstępów formalnych doprowadzono do tego, że w 2024 na Igrzyskach obecni są zawodnicy z Rosji Władimira Putina, chociaż miało tak nie być. O to chyba powinna toczyć się Wielka Debata. Za naszą granicą codziennie giną ludzie i dzieje się tak cały czas, także podczas obecnych zawodów sportowych. Zamiast tego rzucamy się sobie do gardeł - o minutę artystycznego występu wątpliwej jakości czy o niewyszukaną ocenę starej piosenki przez dziennikarza sportowego. To dopiero wstyd. Jarosław Kuisz