Rzecznik prezydenta Dudy nazwał w ten weekend rzeczy po imieniu. Mówiąc o zbliżającej się wizycie, Błażej Spychalski przyznawał, że dotychczasowe doświadczenia "nie były najlepsze". W istocie, za kilka miesięcy miną już trzy lata, jak Macron przeniósł się na stałe do Pałacu Elizejskiego i przez ten czas nie było choćby mowy o tym, żeby przyjechał do Warszawy. To znamienne. Szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę, że francuski przywódca wygrał wybory w dużej mierze na fali haseł nawołujących do budowy silniejszej Europy, a nie takiej, której chciałaby antyunijna Marine Le Pen. Różnice są widoczne na każdym kroku. Chodzi nie tylko o zupełnie inną wizję integracji europejskiej, choćby w dziedzinie obrony, ale również o politykę migracyjną czy wręcz geopolitykę, w której aktualnie na pierwszy plan wyłaniają się relacje z Rosją. Macron bardziej niż kiedykolwiek przez dwa i pół roku rządów dąży do zbliżenia z Moskwą. Zaczęło się już w trakcie kampanii. Potem było jeszcze ostrzej Te chłodne relacje są od początku. A w zasadzie jeszcze wcześniej. Poważnie zaiskrzyło już przecież w trakcie kampanii prezydenckiej. Trochę niefortunnie, to fakt, ale jednak przy okazji głośnej sprawy przenoszenia zakładu Whirlpoola z Amiens do Łodzi, ze względu na niższe koszty pracy, padły ostre słowa. Tak się bowiem złożyło, że Emmanuel Macron pochodzi z Amiens, wiec akurat dla niego w tamtym momencie sprawa była nadzwyczaj prestiżowa. Groził więc, że "w ciągu trzech miesięcy po wygraniu wyborów zostanie podjęta decyzja w sprawie Polski", bo nie można "tolerować kraju, który w Unii Europejskiej rozgrywa różnice kosztów społecznych (chodziło o koszty pracy) i który narusza wszystkie zasady Unii". "Chcę, aby przypadkowi Polski przyjrzano się w sposób całościowy. I aby w kwestiach dotyczących praw i wartości Unii Europejskiej wprowadzono sankcje" - mówił Macron. To była retoryka wyborcza, która w tej konkretnej sprawie nie została wprowadzona w życie, ale mogła mieć znaczenie przy innych rozbieżnościach. A tych nie brakowało. Również w kampanii, w zasadzie na ostatniej prostej, wybuchła inna polemika, której bohaterami byli tzw. pracownicy delegowani. Francuzi, choć nie tylko oni, chcieli bowiem zaostrzyć unijne przepisy, zgodnie z którymi firmy z jednego kraju mogły wysyłać swoich pracowników do innych krajów. A wszystko to niedługo po wprowadzeniu nad Sekwaną tzw. prawa Macrona (Loi Macron). Gdy prezydent był jeszcze ministrem gospodarki za czasów Francoisa Hollande’a, zapisał się jako autor "ustawy o rozwoju, działalności i równych szansach gospodarczych", która miała na celu "obronę francuskich firm i pracowników przed nieuczciwą konkurencją nowej Unii". Innymi słowy - tak samo jak "polski hydraulik" był mocno obecny dwanaście lat wcześniej w kampanii, w której Francuzi odrzucili Konstytucję europejską, tak polskie tematy naznaczyły w niemałym stopniu spektakularne dochodzenie Macrona do władzy. Ale potem nie było lepiej. Nieoficjalnie Warszawa podejmowała próby zaproszenia francuskiego prezydenta, gdy niedługo po wyborach wybierał się do Austrii, Rumunii i Bułgarii, ale Reuters pisał wówczas, powołując się na swoje źródła, że "nie było chęci". Zresztą, właśnie w Sofii Macron kolejny raz ostro potraktował rząd PiS, twierdząc, że "Polska nie definiuje europejskiej przyszłości dzisiaj i nie będzie jej definiować jutro", ze "idzie w innym kierunku i sama się izoluje, choć Polacy zasługują na więcej, niż tylko odmowę szukania kompromisu z innymi krajami UE". Premier Beata Szydło odpowiadała wówczas, że "aroganckie wypowiedzi" Macrona wynikają być może z "braku doświadczenia i obycia politycznego". Jesienią ubiegłego roku do tarć francusko-polskich, z gospodarką i europejską przyszłością w tle, doszedł jeszcze jeden element - klimatyczny. Przy okazji rozmów o zmianach klimatu podczas Zgromadzenia Ogólnego ONZ Macron stwierdził, że ograniczanie emisji gazów cieplarnianych w Europie mogłoby być szybsze, ale jest jedna przeszkoda. "Prawda jest taka, że jest jeden gracz, który wszystko blokuje. To Polska" - mówił cytowany przez dziennik "Le Parisien". Co więcej, młodych ludzi nawołujących do szybszych działań klimatycznych zachęcał, aby jechali do Polski. "Niech pomogą mi ruszyć tych, których ja nie potrafię przekonać" - mówił. Na te słowa odpowiedziała Ambasada RP w Paryżu, twierdząc, że "Polska jest jednym z niewielu krajów o tak dynamicznym rozwoju gospodarczym, który w latach 1988-2017 znacząco zmniejszył emisję CO2, o ok. 30 proc. "Życzymy naszym partnerom podobnych wyników" - stwierdziła Ambasada. Rozbieżności pozostały. Ich źródło jest co najmniej trojakie. Skąd takie różnice? Co najmniej trzy powody Trudno o spójny dialog przy tak widocznych różnicach światopoglądowych. Liberalizm Macrona, na który nakłada się akcentowana od początku proeuropejskość nie są łatwe do pogodzenia z mniej lub bardziej wyrażanym sceptycyzmem polskich władz wobec Unii. Zresztą, we Francji często pojawia się w prasie określenie o "ultrakonserwatywnym" rządzie w Warszawie. - Na tym poziomie sprawa jest oczywista, ale dodałbym jeszcze inne kwestie - mówi prof. Mariusz Wołos, specjalista od francuskiej polityki. - Francja zawsze czuła się wielkim mocarstwem i dbała o swój prestiż. W najnowszej historii widać to wyraźnie od czasów prezydenta de Gaulle’a. W paryskich kręgach politycznych dominuje więc takie spojrzenie: to my powinniśmy decydować o tym, co się dzieje w Europie, a ci pomniejsi powinni raczej przysłuchiwać się i najlepiej, gdyby się z nami zgadzali. Problem w tym, że Polska też ma swoje ambicje - mówi prof. Wołos. Niewątpliwie najlepiej, a na pewno najbardziej dosadnie, opisaną sytuację wyraził zmarły niedawno Jacques Chirac, który w 2003 roku, gdy decydowały się losy, kto będzie sojusznikiem Amerykanów w wojnie w Iraku, głośno strofował Polskę i inne kraje mające przystąpić niebawem do UE, że "nie wykorzystały szansy, aby siedzieć cicho". Ta mało dyplomatyczna uwaga była z pewnością niepotrzebna, by nie powiedzieć obraźliwa, choć paradoks polega na tym, iż po latach okazało się - gdy na Bliskim Wschodzie zapanował trudny do ogarnięcia chaos - że Chirac miał wiele racji, przeciwstawiając się dyktatowi Stanów Zjednoczonych, aby dokonać inwazji na Irak. Mówiąc bardziej obrazowo, Francuzi całkiem dobrze znali Bliski Wschód i ich sprzeciw nie był przypadkowy. Poważne interesy Warszawy z Paryżem też nie były w ostatnim czasie mile widziane, czego symbolem stała się odmowa zakupu Caracali, francuskich helikopterów. Gdy PiS doszedł do władzy, porozumienie wylądowało w koszu. A wcześniej dla polskiej armii zakupiono amerykańskie myśliwce F-16 kosztem choćby francuskich Mirage’y. - I tu dotykamy trzeciej ważnej kwestii. Ta proamerykańskość Polski, teraz widoczna jeszcze bardziej, prezydentowi Macronowi wyraźnie nie odpowiada. Dlatego, że Francja ma zakodowane w swojej politycznej tradycji przeciwstawianie się Stanom Zjednoczonym - mówi prof. Wołos. I przypomina konkretne przykłady. - Prezydent De Gaulle wystąpił ze struktur wojskowych NATO ewidentnie przeciwko polityce amerykańskiej. Dwukrotnie zablokował też przystąpienie Wielkiej Brytanii do struktur unijnych, czyli ówczesnej Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Jako jednego z argumentów używał wówczas tego, że Brytyjczycy będą przecież koniem trojańskim Stanów Zjednoczonych w Europie. Stało się to dopiero po jego śmierci. Choć dzisiaj, gdy Brytyjczycy właśnie opuścili Unię, przypominanie tego jest wyjątkowo znamienne. Wszystko to sprawia, że obecna polityka prowadzona w Warszawie i Paryżu ma niewiele punktów wspólnych, natomiast rozbieżności są aż nadto widoczne. Zasadne jest więc pytanie, w jakim stopniu ocieplenie stosunków może się udać. I niewątpliwie - gdy tematem rozmów będą relacje z Rosją, ostatnio fatalne z polskiego punktu widzenia, ale też wschodnia Ukraina czy napięta sytuacja na linii Warszawa-Bruksela - obydwie strony mają coś do ugrania. Macron jest realistą i też szuka sojuszników, a jego pozycja w Europie, szczególnie po brexicie i w obliczu odchodzącej ze stanowiska kanclerz Merkel, wcale nie słabnie, mimo wewnętrznych problemów, ale może jeszcze wzrosnąć. Tuż przed wizytą Macrona, Polacy i Francuzi zostali wspólnie ewakuowani jednym samolotem z Chin, po wybuchu epidemii koronawirusa. Przy ścisłej współpracy władz. Drobna rzecz, ale może to dobry prognostyk przed polepszeniem stosunków? Remigiusz Półtorak