Wizyta prezydenta Macrona. Dlaczego relacje polsko-francuskie są takie chłodne?
Już wzburzony i nadzwyczaj szczery Jacques Chirac nakazywał Polsce, że powinna "milczeć", ale za prezydentury Emmanuela Macrona relacje Warszawy z Paryżem zdają się jeszcze bardziej chłodne. Powodów jest wiele. Pierwsza wizyta w Polsce obecnego prezydenta ma je ocieplić, ale łatwo na pewno nie będzie.
Rzecznik prezydenta Dudy nazwał w ten weekend rzeczy po imieniu. Mówiąc o zbliżającej się wizycie, Błażej Spychalski przyznawał, że dotychczasowe doświadczenia "nie były najlepsze".
W istocie, za kilka miesięcy miną już trzy lata, jak Macron przeniósł się na stałe do Pałacu Elizejskiego i przez ten czas nie było choćby mowy o tym, żeby przyjechał do Warszawy. To znamienne. Szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę, że francuski przywódca wygrał wybory w dużej mierze na fali haseł nawołujących do budowy silniejszej Europy, a nie takiej, której chciałaby antyunijna Marine Le Pen.
Różnice są widoczne na każdym kroku. Chodzi nie tylko o zupełnie inną wizję integracji europejskiej, choćby w dziedzinie obrony, ale również o politykę migracyjną czy wręcz geopolitykę, w której aktualnie na pierwszy plan wyłaniają się relacje z Rosją. Macron bardziej niż kiedykolwiek przez dwa i pół roku rządów dąży do zbliżenia z Moskwą.
Te chłodne relacje są od początku. A w zasadzie jeszcze wcześniej. Poważnie zaiskrzyło już przecież w trakcie kampanii prezydenckiej. Trochę niefortunnie, to fakt, ale jednak przy okazji głośnej sprawy przenoszenia zakładu Whirlpoola z Amiens do Łodzi, ze względu na niższe koszty pracy, padły ostre słowa.
Tak się bowiem złożyło, że Emmanuel Macron pochodzi z Amiens, wiec akurat dla niego w tamtym momencie sprawa była nadzwyczaj prestiżowa. Groził więc, że "w ciągu trzech miesięcy po wygraniu wyborów zostanie podjęta decyzja w sprawie Polski", bo nie można "tolerować kraju, który w Unii Europejskiej rozgrywa różnice kosztów społecznych (chodziło o koszty pracy) i który narusza wszystkie zasady Unii". "Chcę, aby przypadkowi Polski przyjrzano się w sposób całościowy. I aby w kwestiach dotyczących praw i wartości Unii Europejskiej wprowadzono sankcje" - mówił Macron.
To była retoryka wyborcza, która w tej konkretnej sprawie nie została wprowadzona w życie, ale mogła mieć znaczenie przy innych rozbieżnościach. A tych nie brakowało.
Również w kampanii, w zasadzie na ostatniej prostej, wybuchła inna polemika, której bohaterami byli tzw. pracownicy delegowani. Francuzi, choć nie tylko oni, chcieli bowiem zaostrzyć unijne przepisy, zgodnie z którymi firmy z jednego kraju mogły wysyłać swoich pracowników do innych krajów. A wszystko to niedługo po wprowadzeniu nad Sekwaną tzw. prawa Macrona (Loi Macron). Gdy prezydent był jeszcze ministrem gospodarki za czasów Francoisa Hollande’a, zapisał się jako autor "ustawy o rozwoju, działalności i równych szansach gospodarczych", która miała na celu "obronę francuskich firm i pracowników przed nieuczciwą konkurencją nowej Unii".
Innymi słowy - tak samo jak "polski hydraulik" był mocno obecny dwanaście lat wcześniej w kampanii, w której Francuzi odrzucili Konstytucję europejską, tak polskie tematy naznaczyły w niemałym stopniu spektakularne dochodzenie Macrona do władzy. Ale potem nie było lepiej.
Nieoficjalnie Warszawa podejmowała próby zaproszenia francuskiego prezydenta, gdy niedługo po wyborach wybierał się do Austrii, Rumunii i Bułgarii, ale Reuters pisał wówczas, powołując się na swoje źródła, że "nie było chęci". Zresztą, właśnie w Sofii Macron kolejny raz ostro potraktował rząd PiS, twierdząc, że "Polska nie definiuje europejskiej przyszłości dzisiaj i nie będzie jej definiować jutro", ze "idzie w innym kierunku i sama się izoluje, choć Polacy zasługują na więcej, niż tylko odmowę szukania kompromisu z innymi krajami UE". Premier Beata Szydło odpowiadała wówczas, że "aroganckie wypowiedzi" Macrona wynikają być może z "braku doświadczenia i obycia politycznego".