- Sytuacja Macrona jest podbramkowa - mówi w rozmowie z Interią dr Paweł Zerka. - Siły centrowe miały w mijającej kadencji 250 miejsc w parlamencie. Teraz mogą spaść do 60-90. To trzy- lub nawet czterokrotnie mniej. To potężne tąpnięcie, polityczna klęska - przewiduje analityk ds. francuskiej polityki z Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR), międzynarodowego think tanku zajmującego się bezpieczeństwem, dyplomacją i geopolityką. Oficjalne wyniki wyborów parlamentarnych we Francji nie pozostawiają złudzeń. Jednoznacznym wygranym jest skrajnie prawicowe Zjednoczenie Narodowe, które zdobyło 33,2 proc. głosów. Na drugim miejscu znalazł się szeroki sojusz formacji lewicowych, czyli Nowy Front Ludowy (NFP), na który zagłosowało 28 proc. Francuzów. Centrowa koalicja Razem dla Republiki, skupiona wokół Emmanuela Macrona, zajęła trzecie miejsce z poparciem zaledwie 20,8 proc. społeczeństwa. 6,6 proc. poparcia uzyskali natomiast Republikanie. Frekwencja wyniosła 66,7 proc. - to najwięcej od 1997 roku, jeśli chodzi o pierwszą turę wyborów parlamentarnych. Francja. Macron na łasce swoich przeciwników Projekcja podziału mandatów w parlamencie, przygotowana przez ośrodek IPSOS-Talan dla francuskiej telewizji publicznej i publicznego radia, przewiduje, że formacja Marine Le Pen w nowej kadencji będzie dysponować 230-280 mandatami, lewicowa koalicja 125-165, Razem dla Republiki 70-100, a Republikanie 40-60. Kluczowa dla podziału miejsc w parlamencie będzie druga tura głosowania, która odbędzie się 7 lipca. Wezmą w niej udział wszyscy kandydaci, którzy w pierwszej turze uzyskali co najmniej 12,5 proc. głosów przy frekwencji w danym okręgu nie mniejszej niż 25 proc. W pierwszej turze rozdysponowano zaledwie 76 z 577 mandatów. Tylko w tylu okręgach jeden z kandydatów zdobył ponad 50 proc. poparcia. We wspomnianej grupie 39 mandatów przypadło Zjednoczeniu Narodowemu, a 32 Nowemu Frontowi Ludowemu. Środowisko prezydenta Macrona w pierwszej turze zdobyło jedynie dwa miejsca w parlamencie. Druga tura to ostatnia szansa dla centrystów i lewicy, żeby zatrzymać marsz po władzę Marine Le Pen i jej protegowanego, a także kandydata na premiera, Jordana Bardelli. Dlatego liderzy obu obozów już ogłosili, że w okręgach, gdzie w wyborczej dogrywce zmierzy się trójka kandydatów - takich miejsc na politycznej mapie Francji ma być nawet 300 - wycofają tego kandydata, który ma mniejsze szanse na pokonanie reprezentanta skrajnej prawicy. - Możliwe są pewne przesunięcia, pewne niespodzianki, i to raczej pozytywne dla przeciwników formacji Marine Le Pen. Moim zdaniem, ostateczny wynik sił liberalno-lewicowych będzie lepszy niż po pierwszej turze - przewiduje Marek Grela, dyplomata i były ambasador RP przy Unii Europejskiej. - Macron znalazł się w bardzo niezręcznej sytuacji - dodaje z kolei Andrzej Byrt. - Jego jedyną deską ratunku jest dzisiaj szeroka lewicowa koalicja. Ta sama, którą jeszcze kilka dni temu straszył Francuzów. Ta sama, o której mówił, że ma dla Francji cztery razy gorsze propozycje niż te zgłaszane przez skrajną prawicę - podkreśla były ambasador RP we Francji. Mówi dr Paweł Zerka z ECFR: - Macron padł ofiarą swojej własnej polityki, czyli symetrystycznego przedstawiania skrajnej lewicy i skrajnej prawicy jako jednakowego zła. Teraz, i to w optymistycznym scenariuszu, skrajna lewica może być jego ostatnią deską ratunku, ale trudno oczekiwać od wyborców centrum, żeby po latach zniechęcania do skrajnej lewicy teraz gremialnie poszli na nią głosować tylko dlatego, że politycy dogadali się w celu powstrzymania Marine Le Pen. Wybory we Francji. Trzy scenariusze Sytuacja Macrona i jego środowiska jest aktualnie arcytrudna, ale jeszcze przynajmniej przez tydzień nie beznadziejna. Przed prezydentem Francji rysuje się kilka możliwych scenariuszy kohabitacji z rządem na pozostałe trzy lata kadencji w Pałacu Elizejskim. Pierwszy, i najgorszy z punktu widzenia Macrona, scenariusz zakłada bezwzględną większość Zjednoczenia Narodowego, które samodzielnie tworzy nowy rząd. Skrajna prawica zapewne będzie kontestować utarte zwyczaje i podział kompetencji między prezydenta i rząd. Nieco więksi optymiści zakładają, że Zjednoczenie Narodowe pilnowałoby się do czasu wyborów prezydenckich, żeby nie zniweczyć szans Marine Le Pen na przejęcie Pałacu Elizejskiego. - Pieniądze są w rękach premiera, wizje w rękach prezydenta. Nowy rząd może odciąć Macrona od finansowania większości rzeczy, na których mu zależy, więc szykuje się wojna i chaos - przewiduje jednak Andrzej Byrt. Były ambasador RP we Francji obawia się, że największy spór może dotyczyć francuskiej pomocy finansowej i militarnej dla Ukrainy oraz polityki wobec Rosji. Scenariusz drugi to wygrana Zjednoczenia Narodowego, ale bez samodzielnej większości. To oznacza konieczność stworzenia koalicji. W zasadzie jedyną opcją są tutaj Republikanie. Cena byłaby jednak wysoka, bo być może nawet fotel premiera, z którego musiałby zrezygnować Jordan Bardella. Koalicjant byłby elementem cywilizującym współpracę prezydenta z nowym rządem, ale wciąż byłaby to sytuacja mocno niekomfortowa dla obu stron i generująca poważne napięcia polityczne. Wreszcie scenariusz trzeci, o którym we francuskich mediach (jeszcze) się nie mówi, ale który już jest analizowany przez tamtejszych ekspertów od polityki. Zakłada, że 7 lipca nikt nie zdobywa samodzielnej większości, a Zjednoczenie Narodowe nie jest w stanie współrządzić nawet z Republikanami. Macron może wówczas podjąć próbę utworzenia centroprawicowo-centrolewicowej koalicji, której nadrzędnym zadaniem będzie powstrzymanie rządów skrajnej prawicy. Nie jest tu wykluczony wariant rządu mniejszościowego czy technicznego. W polityczno-eksperckich kuluarach we Francji jest dyskutowana także wariacja scenariusza numer trzy, która brzmi dzisiaj jak opowieść z gatunku political fiction. Zakłada koalicję Zjednoczenia Narodowego z Razem dla Republiki, czyli środowiskiem Macrona. To scenariusz ostateczny i niemal na pewno się nie zmaterializuje, ale miałaby za nim przemawiać chęć zapewnienia stabilności Francji, gdyby wszystkie inne opcje zawiodły. Z kolei samego Macrona kusiłoby utrzymanie mimo wyborczej klęski kontroli nad przynajmniej częścią obszarów funkcjonowania państwa. Sekretny plan Macrona Jaki scenariusz by się ostatecznie nie ziścił, Macron ze swojego wyborczego gambitu i tak wyjdzie poważnie poobijany. Jeszcze gorszy los czeka jego partię Odrodzenie, która powstała jako trampolina Macrona do prezydentury. - Teraz nie ma dla niej przyszłości. Macron bardzo dbał przez lata, żeby w jego otoczeniu nie wyrósł żaden lider ani liderka, którzy mogliby mu zagrozić - mówi Interii dr Paweł Zerka z ECFR. - Sam Macron mocno podpadł zarówno swoim wyborcom, jak i politykom, którzy byli mu wierni - ocenia analityk ds. Francji. I dodaje: - Idąc po reelekcję obiecywał, że zrobi wszystko, żeby nie dopuścić skrajnej prawicy do władzy, a ludzie mu uwierzyli. Ci sami ludzie są dzisiaj wściekli, że nie skonsultowano z nimi decyzji o rozwiązaniu parlamentu i że Zjednoczenie Narodowe jest o krok od przejęcia władzy. Chociaż akcje Macrona wydają się dzisiaj pikować w zastraszającym tempie, to nasi rozmówcy wskazują na coś, co mogło, albo nadal może, być ukrytym planem francuskiego przywódcy. Chodzi - w najgorszym dla obecnie rządzących razie - o taktyczne oddanie władzy skrajnej prawicy na trzy lata przed wyborami prezydenckimi po to, żeby władza i konieczne do podjęcia niepopularne decyzje zużyły Zjednoczenie Narodowe, Marine Le Pen i Jordana Bardellę. - To byłaby próba rozbicia tandemu Le Pen - Bardella - uważa dr Zerka. - Nic tak nie skraca politycznego żywota jak uzyskanie i sprawowanie władzy. Po kilku tygodniach euforii Zjednoczenie Narodowe zderzy się z brutalną, codzienną materią rządzenia. To będzie dla nich bolesne - przewiduje z kolei Marek Grela, były ambasador RP przy UE. Takie pokerowe zagranie jest jednak obarczone gigantycznym ryzykiem. Po pierwsze, skrajna prawica wcale nie musi okazać się niekompetentna przy władzy, nie musi też podjąć szeregu błędnych decyzji. Po drugie, nikt nie jest dzisiaj w stanie przewidzieć, kogo Francuzi obarczą winą za pełną emocji i złej krwi kohabitację liberalnego prezydenta ze skrajnie prawicowym rządem. Być może uznają, że winna jest odchodząca głowa państwa, która wcale nie cieszy się wielką sympatią społeczeństwa. Problemy Francji szansą dla Polski Skutki politycznego trzęsienia ziemi we Francji odczuje też Unia Europejska. Niezależnie od tego, jak ostatecznie skończy się wyborczy gambit Macrona, francuski prezydent wyjdzie z niego poważnie osłabiony na arenie międzynarodowej. Lwią część swojego czasu i energii będzie musiał odtąd poświęcać na trudną kohabitację z nowym rządem, który zapewne zrobi, co w jego mocy, żeby utrudnić mu życie. Zjednoczenie Narodowe już zapowiedziało, że zamierza wpłacać do unijnego budżetu mniej, niż wynika to z wyliczeń Komisji Europejskiej. Chce też wywrócić do góry nogami Europejski Zielony Ład i pakt migracyjny. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Wojna na linii prezydent-rząd oznacza również wycofanie się Macrona z roli lidera UE, zwłaszcza w kontekście wojny w Ukrainie i zagrożenia ze strony Rosji. Roli, którą Macron chętnie objął, kiedy niemiecki kanclerz Olaf Scholz musiał skoncentrować się na polityce krajowej w obliczu spadku poparcia i coraz mniej stabilnej większości rządzącej. Teraz podobny los może czekać Macrona. Oznaczałoby to, że dwie wiodące potęgi w UE niejako na własną prośbę abdykowały z roli liderów Unii, żeby zająć się porządkowaniem bałaganu na krajowym podwórku. Właśnie taki scenariusz kilka tygodni temu przewidywał w wywiadzie dla Interii Aleksander Kwaśniewski. - Jeden z dwójki głównych graczy, który odpuszcza politykę europejską, to problem. Dwóch to już potężne zagrożenie, na które w obecnych realiach UE nie może sobie pozwolić - ostrzegał wówczas były prezydent. Kwaśniewski przyznał jednocześnie, że kryzys przywództwa we Francji i Niemczech może być szansą dla Polski, jeśli i my nie padniemy ofiarą politycznego chaosu w rodzimej polityce. Polska ma jednak po swojej stronie szereg atutów, żeby zyskać na problemach etatowych liderów UE. Po pierwsze, to Warszawa miała rację w kontekście zagrożenia ze strony Rosji. Dzisiaj w UE wszyscy przyznają nam rację, słuchają dużo uważniej niż przed lutym 2022 roku i przychylają się inicjatywom, mającym na celu wzmocnienie europejskiej obronności. Po drugie, wspomniana obronność i bezpieczeństwo to dzisiaj priorytety UE, a Polska jest europejskim liderem w tych tematach. Chcemy budować Tarczę Wschód i współtworzyć europejski odpowiednik Żelaznej Kopuły, która chroniłaby przestrzeń powietrzną krajów UE. Po trzecie, od 1 stycznia 2025 roku Polska obejmie prezydencję w Unii Europejskiej. Byłaby to dogodna okazja do wzięcia na unijny tapet szeregu spraw kluczowych z punktu widzenia Polski (m.in. zmian w Europejskim Zielonym Ładzie, pomocy dla Ukrainy czy programów wzmacniających obronność krajów UE oraz unijny przemysł zbrojeniowy). Po czwarte, Polska chcąc odgrywać w UE znacznie ważniejszą rolę niż dotychczas mogłaby zbudować szerszą koalicję państw regionu Europy Środkowo-Wschodniej. Nie wszystkie przyklasną polskiemu przywództwu, ale wszystkim zależy, żeby głos naszego regionu i tzw. nowej UE był lepiej słyszany i silniej reprezentowany na forum unijnym. Mogą więc wesprzeć starania Polski czysto taktycznie, dla własnej korzyści. Ten fakt warto wykorzystać. Wreszcie po piąte, warto zagrać kartą Donalda Tuska. Zwłaszcza w sytuacji, gdy Francja i Niemcy oddają pola jako liderzy całej UE. - Tusk cieszy się dużym szacunkiem europejskich liderów, inni przywódcy go słuchają, a on ma niebagatelne doświadczenie na europejskich salonach, które w takiej sytuacji będzie mógł wykorzystać - mówi Interii Andrzej Byrt. Były ambasador RP we Francji i Niemczech dodaje jednak po chwili: - Znaczący wzrost znaczenia głosu Polaków w UE będzie arcytrudnym przeżyciem psychicznym dla Niemców i Francuzów. Łukasz Rogojsz ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!