Łukasz Rogojsz, Interia: Turecka opozycja wróciła z hukiem do gry? Adam Michalski, analityk ds. Turcji w Ośrodku Studiów Wschodnich: - Na razie odniosła ważne i cenne zwycięstwo, ale zobaczymy, na ile będzie w stanie je wykorzystać. Jeszcze tydzień temu nikt nie przypuszczał, że opozycja może wygrać z AKP. Spekulowano co najwyżej, że pojedynek w Stambule będzie bardzo wyrównany i w razie nieznacznej porażki ekipy rządzącej Najwyższa Rada Wyborcza np. powtórzy wybory. Nie powtórzy. Pytanie, czy opozycja otrząsnęła się po podwójnej porażce w maju ubiegłego roku. - Zaszły w niej zmiany. W głównej partii opozycyjnej - Republikańskiej Partii Ludowej (CHP) - jest nowy przewodniczący, który zmienił sposób zarządzania partią. Jednak to wszystko szukanie igły w stogu siana, a powinniśmy patrzeć na szerszy obrazek. Co na nim jest? - To, że opozycja wygrała wybory lokalne słabością aktualnej władzy. Władza miała po swojej stronie cały aparat państwa, propagandę, pieniądze i wpływy. To wszystko zostało rzucone na szalę, a jednak nie wystarczyło. - Zgoda. Ale to Erdogan przegrał z koniunkturą gospodarczą. Inflacja i kryzys dotykają Turcji od dawna, a rok temu nie przeszkodziło to Erdoganowi wygrać podwójnych wyborów parlamentarnych i prezydenckich. Co się zmieniło? - Przed zeszłorocznymi wyborami Erdogan zachęcał gospodarkę i obywateli do zapożyczania się, a także próbował ręcznie stabilizować wartość tureckiej liry. W efekcie przed samymi wyborami gigantyczna inflacja nieco stopniała dając Turkom mylne wrażenie, że rządzący opanowują sytuację. Taki był też kampanijny przekaz Erdogana: tylko ja mogę wyciągnąć Turcję z kryzysu. Z opozycją wygrał, ale z kryzysem już nie. - Polityka jego rządu wydrenowała turecką gospodarkę z pieniędzy. Skarbiec banku centralnego świecił pustkami, a Turcja była na krawędzi bankructwa. I wtedy, po wygranych wyborach, Erdogan skorygował kurs. Zaczął działać w sposób znacznie bardziej rynkowy. - Tak. Skończyło się pompowanie pieniędzy na rynek i sztuczne wspieranie wartości liry dolarami. Kurs liry zanurkował, a inflacja znów wystrzeliła. Erdogan pogłębił recesję Turcji, ale chciał wysłać do światowych rynków komunikat, że na poważnie zaczął się proces uzdrawiania tureckiej gospodarki. Ruch kosztowny w kontekście wyborów lokalnych. - Tym bardziej, że w celu schłodzenia tureckiej gospodarki Erdogan jednocześnie zaprzestał ciągłych podwyżek płacy minimalnej i podnoszenia świadczeń dla emerytów. Te wszystkie działania skumulowały się w jednym momencie. Ceną była wyborcza porażka. - Erdogan w zeszłym roku zaryzykował przyszłością Turcji, byle tylko wygrać wybory parlamentarne i prezydenckie. I wygrał, utrzymał się przy władzy. Jednak tej iluzji gospodarczej normalności w realiach palącego kryzysu nie dało się dłużej podtrzymywać. Można powiedzieć, że Erdogan wygrał w zeszłym roku wojnę, żeby w tym przegrać bitwę. Było warto? - Z punktu widzenia Erdogana i jego ekipy - na pewno. To zeszłoroczne podwójne wybory dawały kontrolę nad państwem. Wybory lokalne nic w tej materii nie zmieniają. Erdogan nadal ma cztery lata, żeby naprawić gospodarczy bałagan, do którego doprowadził dla politycznych korzyści, i ponowne przekonać rodaków, że tylko on jest w stanie zapewnić im dobrobyt. Pytanie brzmi jednak, czy Erdogan nie przeliczył się, jeśli chodzi o wielkość strat i skalę porażki, której doznał w tych wyborach. Podczas wieczoru wyborczego obiecywał zwolennikom, że najbliższe lata upłyną władzy pod znakiem dwóch kluczowych wyzwań: walki z inflacją i podniesienia południa kraju z ruin po trzęsieniu ziemi z ubiegłego roku. Faktycznie od tego będzie zależeć być albo nie być AKP i Erdogana w kontekście wyborów w 2028 roku? - Cztery lata to w polityce więcej niż wieczność. Zwłaszcza tureckiej. Erdogan dotychczas miał po swojej stronie dwa ważne atuty. Pierwszym było dowartościowanie zmarginalizowanego przez poprzedni system kemalistowski religijnej i konserwatywnej części społeczeństwa pochodzącej głównie z ubogiej Anatolii. To była jego wielka, społeczna zasługa, aczkolwiek dzisiaj jest to już uznawane za coś oczywistego. Drugim atutem był gospodarczy sukces Turcji. To Erdogan za swoich rządów stworzył turecką klasę średnią, a tureccy chłopi doświadczyli prawdziwego skoku cywilizacyjnego. Rzecz w tym, że to melodia przeszłości, bo tureckie społeczeństwo rozwojowo od dekady stoi w miejscu. Erdogan przegrał przez portfel? - W znaczącej mierze tak. Rodacy pokazali mu nawet nie żółtą, ale pomarańczową kartkę. Erdogan doskonale to rozumie, dlatego od razu po porażce zaczął podkreślać konieczność głębokich reform gospodarczych i odbudowy dobrobytu Turków. Zresztą kroki w tym celu rządzący podjęli już w zeszłym roku po wygranych wyborach. Ich problem polega na tym, że kryzys finansowy, w który wpędzili turecką gospodarkę, jest tak głęboki, że nie sposób wyjść z niego w mniej niż rok. To kwestia kilku lat. W tym czasie AKP musi pokazać Turkom, że w kraju znów żyje się dostatnio. Tylko tak może odrobić straty poparcia z ostatnich miesięcy. Żeby je odrobiła - jak mówił po ogłoszeniu wyników wyborów lokalnych Erdogan - konieczne jest "odnowienie partii i zadośćuczynienie za błędy". Pytanie, czy to w ogóle jest realne z Erdoganem jako frontmanem? - Erdogan jest symbolem wizji i aspiracji Turcji z ostatnich dwóch dekad - m.in. bycia jednym ze światowych liderów czy prowadzenia bardzo dynamicznej polityki zagranicznej. Problem polega na tym, że ludziom przestało się to dodawać z ich codziennym życiem. Turcja wysyła astronautę na Międzynarodową Stację Kosmiczną, a przeciętny Turek ma problem ze zrobieniem zakupów spożywczych czy spłatą raty kredytu. To się już po prostu nie spina. Najbardziej ten obraz nie spina się Turkom w wielkich miastach? Jeśli spojrzymy na wyniki wyborów lokalnych, to w pięciu największych miastach - Stambuł, Ankara, Izmir, Bursa i Adana - triumfowała opozycja. Opozycja wygrała też w skali kraju - Republikańska Partia Ludowa zdobyła 37,7 proc. głosów. - Tu dochodzimy do kolejnej przyczyny porażki AKP, a mianowicie sam Erdogan po raz pierwszy nie dowiózł. Podczas kampanii był zadziwiająco mało aktywny, a to zawsze on był jednoosobowym mechanizmem nakręcającym mobilizację wyborców. Chociaż frekwencja w wyborach wyniosła 78,5 proc., na warunki tureckie jest to mało. Mniej o ponad 6 pkt proc. niż w 2019 roku. Ludzie zostali w domach. Erdogan skupił się na Stambule. To tam był bardzo widoczny, zwłaszcza na finiszu kampanii. - Skupił się na Stambule, ale dokładnie - to był sam finisz kampanii. Poza tym, nie było go widać. Dlaczego? Nie miał świadomości, że robiąc krok w tył narazi partię na pierwszą od ponad 20 lat porażkę? - Z jednej strony, wiedział albo co najmniej przeczuwał, że to będzie trudna kampania i najpewniej przegrane wybory, że jego obóz musi zapłacić cenę za terapię szokową dla tureckiej gospodarki. Z drugiej strony, jest już starszym człowiekiem, niedawno skończył 70 lat. W zeszłym roku miał wycieńczający maraton wyborczy, a w tym wieku nie sposób funkcjonować tak cały czas. A oferta AKP dla Turków była dostatecznie dobra? - Była na tyle dobra, na ile w takich realiach ekonomicznych mogła być. Kiedy rząd ostro zaciska pasa i ludziom trudno związać koniec końcem, trudno podtrzymać narrację o wielkiej Turcji i jej mocarstwowych planach. Widać to po wynikach. Odnowiona Partia Dobrobytu (YRP), czyli sojusznik AKP z zeszłorocznych wyborów, uzyskała trzeci wynik w stawce, chociaż startowała samodzielnie i była skazywana na klęskę. Jej 6,2 proc. głosów to w większości poparcie utracone przez Erdogana. Wniosek końcowy jest jeden: po zeszłorocznych wyborach opozycja była rozbita i pozbawiona nadziei, a teraz dostała wiatr w żagle i drugie życie. Odpuszczenie tych wyborów przez Erdogana może być kosztowne. - Nawet bardzo. Po wyborach parlamentarnych i prezydenckich wydawało się, że opozycji już nie ma, że rozpadła się na kawałki, że Erdogan pokazał całkowitą bezalternatywność wobec siebie i AKP. Tymczasem w wyborach lokalnych okazało się, że opozycyjna CHP po kilku dekadach znowu wygrywa wybory. Z kolei AKP przegrywa pierwszą elekcję za rządów Erdogana. - I to o ponad 2 pkt proc., więc nie mówimy o wąskim marginesie. To różnica, która nie daje możliwości podważenia wyniku wyborów. Erdogan nawet tego nie próbował, otwarcie powiedział, że uznaje werdykt wyborców. - Nawet jeśli Erdogan taktycznie odpuścił te wybory, to nie przypuszczał, jak bardzo może je przegrać, jeśli nie zadba o swój elektorat i o ludzi, którzy jeszcze w zeszłym roku poparli go w wyborach prezydenckich. Opozycja musi teraz pokazać, że nie tylko nadal żyje, ale że w tych arcytrudnych dla Turków czasach reform gospodarczych ma lepszy od AKP pomysł na dostatnią przyszłość kraju. Ekrem Imamoglu, nowy-stary burmistrz Stambułu, mówił w wieczór wyborczy, że "czas rządów jednego człowieka dobiegł końca". Na Twitterze napisał później: "Celebrując nasze zwycięstwo wysyłamy światu dosadną wiadomość: upadek demokracji kończy się teraz. Stambuł pozostaje światłem nadziei, świadectwem oporu wartości demokratycznych wobec narastającego autorytaryzmu". To on będzie nowym liderem opozycji? - Najpewniej. Drugim kandydatem jest burmistrz Ankary Mansur Yavas, który również wywalczył reelekcję. Jego wynik jest być może jeszcze bardziej imponujący niż ten Imamoglu. Obaj wygrali przewagą ok. miliona głosów, ale Ankara jest miastem trzykrotnie mniejszym od Stambułu. Jednak to Stambuł jest najważniejszym miastem w kraju. Dlatego Imamoglu wszedł z hukiem do politycznej pierwszej ligi. Jeszcze nie wiemy, czy to on w następnych wyborach parlamentarnych i prezydenckich poprowadzi do boju CHP, ale jest niemal pewne, że to on będzie jej kandydatem na urząd głowy państwa. Wszyscy zastanawiają się, czy będzie wówczas rywalizować z Erdoganem. Tu dużą rolę odgrywają ograniczenia konstytucyjne. Spekulowano, że Erdogan w razie zwycięstwa w wyborach regionalnych chciałby tę konstytucję zmienić i powalczyć w 2028 roku o trzecią kadencję prezydencką. Teraz nie jest to już takie pewne. - Erdogan od dłuższego czasu mówił, że zeszłoroczne wybory były jego ostatnimi, że nie będzie więcej kandydować. Ale jeśliby zechciał, mógłby to zrobić. Konstytucja mówi, że nie można objąć urzędu prezydenta więcej niż dwukrotnie, ale takiego zapisu nie ma już w przypadku przedterminowych wyborów. Mechanizmy do tego, żeby rządzić dalej zatem są. Tylko Erdogan zdaje sobie sprawę, że nie może rządzić wiecznie. To jego postać skleja dzisiaj zarówno AKP, jak i dużą część Turcji, ale to nie potrwa wiecznie. Musi zacząć rozglądać się za kandydatem na następcę. Wiadomo jak jest z autorytarnymi przywódcami: potencjalnych następców eliminują, a nie wychowują. - Erdogana czekają cztery lata gorączkowych poszukiwań. Przeprowadzenie sukcesji w partii to nie lada wyzwanie. Jeśli natomiast zechce ponownie sam stanąć do walki, musi kalkulować, że będzie wówczas politykiem jeszcze mniej energicznym i zaangażowanym w codzienne życie partyjne niż dzisiaj. Idealnie byłoby znaleźć kogoś zaufanego i popularnego, najlepiej z bliższej lub dalszej rodziny. Jest ktoś taki? - Chociażby jego zięć Selcuk Bayraktar, twórca słynnych dronów. To człowiek w Turcji bardzo popularny, ktoś kto idealnie uosabia erdoganowską wizję Turcji - państwa produkującego zaawansowane technologie, eksportującego je zagranicę, mającego rozpoznawalne marki. Brzmi jak kandydat idealny. W czym problem? - W tym, że obecna ekipa rządząca jest tak mocno sklejona osobą Erdogana, że bardzo trudno będzie komukolwiek wejść w te buty.