- Przemierzymy ośnieżone góry i dżungle, będziemy poruszali się konno i latali śmigłowcami. Pokonamy mosty, a nawet wsiądziemy na słonie i muły po to, żeby wszystkim zapewnić możliwość głosowania - mówił w marcu szef indyjskiej komisji wyborczej Rajiv Kumar, ogłaszając harmonogram tegorocznych wyborów parlamentarnych. - Przejedziemy o tę jedną milę więcej po to, żeby wyborcy nie musieli - deklarował. Chociaż oświadczenie Kumara można uważać za nazbyt poetyckie, to nie było w nim żadnej przesady. W kraju o powierzchni znacznie przekraczającej trzy miliony kilometrów kwadratowych, gdzie w tym roku utworzono ponad milion punktów oddawania głosów, wyborcza logistyka jest nieubłagana. Głosowanie trzeba przeprowadzić nie tylko w kilku największych, kilkunasto- i kilkudziesięciomilionowych aglomeracjach, ale także na pustyni, w lasach deszczowych, wysoko w Himalajach i na odległych tropikalnych wyspach. A to zaledwie jeden z wielu rodzajów wyzwań, z którymi mierzą się organizatorzy wyborów. Tragarze, nurkowie i telefony satelitarne Przed zaplanowaną na sobotę siódmą fazą głosowania mechanicy na lotnisku Kangra w górskim stanie Himaćal Pradeś dokonują ostatniego przeglądu helikopterów. Dwie wojskowe maszyny mają dotrzeć do leżącej w Himalajach wioski, niedostępnej dla samochodów. Miejscowość Bara-Bhangal leży na wysokości ponad 2,5 tys. metrów i jest zamieszkała tylko w ciepłym sezonie, od maja do października. Prawie wszyscy mieszkańcy to pasterze, którzy na zimę przenoszą się w niżej położone rejony. Jak podaje dziennik "Hindustan Times", w tym roku głosować będzie tam 159 osób. Śmigłowce mają przewieźć do wsi szóstkę publicznych funkcjonariuszy, towarzyszącego im policjanta, prowiant, agregat prądotwórczy i materiały wyborcze - wszystko, czego trzeba do utworzenia lokalu do głosowania. Miejscowy urzędnik Devi Chand Thakur powiedział gazecie, że na wypadek złych warunków pogodowych, które mogłyby uniemożliwić lot, już w środę w kierunku Bara-Bhangal wyruszył pieszo zespół rezerwowy. Ponieważ w okolicy nie działają żadne sieci komórkowe, jego członkowie porozumiewają się ze światem za pomocą telefonów satelitarnych. Najwyżej położony lokal wyborczy w Indiach mieści się jednak 200 kilometrów dalej, we wsi Tashigang. Miejscowość leży ponad 4600 metrów nad poziomem morza - prawie dwa razy wyżej niż tatrzańskie Rysy i niemal tak wysoko, jak szczyt góry Mount Blanc. Dla urzędników, którzy na miejsce muszą dotrzeć co najmniej jeden dzień przed głosowaniem, w praktyce oznacza to długą wędrówkę niedostępnymi górskimi ścieżkami, z pomocą osłów i tragarzy. Według danych indyjskiej komisji wyborczej w himalajskim regionie aż 20 lokalnych komisji utworzono na wysokości przekraczającej 3600 metrów. Pracownicy, którzy otrzymali zadanie otwarcia punktu do głosowania we wsi Kamsing w stanie Meghalaya, mierzyli się z innymi wyzwaniami. Na wszelki wypadek byli wyposażeni w kamizelki ratunkowe, przydzielono im też asystę nurków. Wieś leży nad rzeką Shari-Goyain, w północno-wschodniej części Indii i nie prowadzą do niej żadne drogi. Jedynym sposobem, by się tam dostać, jest trwający co najmniej godzinę rejs płaskodenną łodzią wzdłuż granicy z Bangladeszem. W tym roku w Kamsing głosowało 35 mieszkańców. Sto procent frekwencji Duże zainteresowanie indyjskich mediów i internautów, którzy śledzą trwające siedem tygodni głosowanie wzbudziły dwa lokale wyborcze, które powstały tylko dla jednej osoby. Pierwszy taki punkt od przeszło 20 lat działa w parku narodowym w Lesie Gir w stanie Gudźarat. W sezonie turystycznym park jest popularny wśród podróżników, obserwujących tam lamparty, hieny i szakale. To także ostatnie miejsce, gdzie na wolności żyją lwy azjatyckie. Na początku maja lokalną komisję utworzono w budynku tamtejszego nadleśnictwa. Dojazd na miejsce wymagał od urzędników dwudniowej podróży. Jedynym głosującym w tym leśnym okręgu był hinduistyczny duchowny Haridas Udaseen - z położonej na pobliskim wzgórzu świątyni boga Śiwy. Poprzednio w tym samym miejscu głosował jego zmarły w 2019 roku poprzednik. Na udział w głosowaniu tylko jednej wyborczyni mogli liczyć także pracownicy urzędu we wsi Malogam w stanie Arunaćal Pradeś, niedaleko granicy z Chinami. Materiały wyborcze trzeba tam było dostarczyć aż ze stanowej stolicy, Itanagaru, a zespół urzędników na pokonanie 550 kilometrów w trudnym terenie potrzebował czterech dni. Ostatnie 40 kilometrów kilkunastoosobowa grupa, w której byli także tragarze, musiała pokonać pieszo, po drodze przekraczając rzekę. Lokalne media podkreśliły, że w dniu głosowania padało, a na szlaku roiło się od węży i pijawek. - Władze poświęciły cały miesiąc na wyszkolenie nas, żeby zapewnić możliwość głosowania jednej osobie - powiedział dziennikarzom szef komisji wyborczej, Songyalum Bellai. - Rząd chce się upewnić, że każdy obywatel Indii zagłosuje. Na tym polega piękno naszej demokracji - stwierdził. Chociaż lokal urządzono tylko dla jednej wyborczyni, to urząd musiał być, zgodnie z przepisami, otwarty od rana do wieczora. Przez cały czas na miejscu było sześcioro urzędników z policyjną ochroną. Jedyną mieszkanką Malogam, która skorzystała z możliwości oddania głosu, była 44-letnia farmerka Sokela Tayang, właścicielka okolicznych pól, która do lokalu przyszła w regionalnym stroju. W wiosce co prawda mieszka jeszcze kilka innych osób, ale wszyscy poza nią zdecydowali się na rejestrację w komisji położonej bliżej drogi. Wynagrodzenie za trudne warunki Od 2022 roku indyjscy urzędnicy wyborczy pracujący w trudnym terenie są wyposażeni w specjalne, odporne na wstrząsy i nieprzemakalne plecaki do przenoszenia sprzętu. Tym, którzy do swojego miejsca pracy muszą wyruszyć z co najmniej trzydniowym wyprzedzeniem, przyznano też prawo do podwójnego wynagrodzenia. Za pracę w trudnych warunkach przewodniczący lokalnych komisji wyborczych otrzymują teraz 700 rupii (33 zł) dziennie, a podlegli im pracownicy za każdy dzień pracy dostają diety w wysokości 500 rupii (24 zł). Decyzję podjął sam szef centralnej komisji wyborczej, który razem z podwładnymi osobiście wybrał się na 18-kilometrową wędrówkę do jednego z trudnodostępnych lokali. Indie: Nieścieralny symbol wyborów Jednym z symboli indyjskich wyborów od lat jest nieusuwalny tusz, którym pracowniczki i pracownicy punktów do głosowania znaczą palce wszystkich wyborczyń i wyborców. Fioletowy atrament zwykle umieszcza się na palcu wskazującym lewej ręki głosującej osoby, zaraz po sprawdzeniu jej tożsamości i jeszcze zanim będzie mogła wskazać swojego kandydata. To dodatkowe zabezpieczenie przed wielokrotnym głosowaniem: "nieusuwalny" tusz jest odporny na wodę, mydło i detergenty nawet przez 72 godziny. Nieścieralny atrament, przygotowywany na bazie wody, zawiera także azotan srebra i alkohol, który umożliwia szybsze schnięcie. Barwnik zastosowano już podczas pierwszych wyborów niepodległych Indii, w 1952 roku. Od ponad 60 lat jego wytwarzaniem zajmuje się to samo przedsiębiorstwo z południa kraju. Na ostatnie wybory parlamentarne wyprodukowało ponad 2,6 mln 10-mililitrowych fiolek. Według dziennika "Indian Express" firma sprzedaje swój tusz także do ponad 25 innych krajów, w tym do Nigerii, Nepalu, Malezji, na Malediwy i do Republiki Południowej Afryki. Jedna fiolka kosztuje 174 rupie - mniej więcej osiem złotych. Wyborcza gorączka Tegoroczne głosowanie odbywa się w najgorętszych miesiącach indyjskiego lata. Temperatury rzędu 40 stopni są na porządku dziennym, a w mijającym tygodniu termometry w Delhi pokazały ponad 50 stopni Celsjusza. Organizatorzy wyborów wzięli upały pod uwagę: lokale najbardziej na nie narażone wyposażono w wiatraki, wentylatory i dystrybutory wody pitnej. W punktach głosowania są też ratownicy medyczni z zestawami pierwszej pomocy i preparatami nawadniającymi. Gdy fale gorąca zaczęły bić rekordy, przed wieloma komisjami rozstawiono namioty albo rozpięto dające cień prześcieradła i plandeki. Zainstalowano też kurtyny wodne. Media informują o wolontariuszach rozdających głosującym zimne napoje i suszone owoce, a władze stanowe w północnej części kraju zalecają wyborcom, żeby szli do głosowania tuż po otwarciu lokali, o siódmej rano, albo na krótko przed ich zamknięciem. Ci, którzy do miejsc oddawania głosów mogą dotrzeć tylko w środku dnia, ratują się przed przegrzaniem z pomocą wilgotnych ręczników i parasoli. Wielu obserwatorów obawia się jednak, że ekstremalne temperatury zniechęcą ludzi do wychodzenia z domów i znacząco obniżą frekwencję. Głosowanie elektroniczne Od 2004 roku wszystkie wybory w Indiach odbywają się elektronicznie. Zaprojektowanych i zbudowanych nad Gangesem maszyn do głosowania, znanych pod pochodzącym z angielskiego skrótem EVM, po raz pierwszy eksperymentalnie użyto w stanie Kerala już w 1982 roku. Standardem zaczęły się stawać pod koniec lat 90. ubiegłego stulecia. Urządzenia do głosowania, które produkują dwie państwowe firmy, są przystosowane do funkcjonowania w trudnych warunkach: działają na baterie i nie potrzebują dostępu do sieci. Do miejsca przeznaczenia przewozi się je w wodoszczelnych, polipropylenowych pojemnikach. Każdy z wyborczych automatów składa się z jednostki sterującej i służącego do głosowania interfejsu. Kandydata lub kandydatkę wskazuje się, naciskając przycisk obok nazwiska i symbolu partii. Każdy z aparatów do głosowania nowego typu może zarejestrować maksymalnie dwa tysiące głosów. Od 2019 roku przy nazwisku obowiązkowo musi się znaleźć także fotografia polityka, a do każdego zestawu dołączana jest drukarka. Przyrząd drukuje potwierdzenie oddania głosu rozmiarów paragonu fiskalnego, które głosująca osoba widzi przez kilka sekund, zanim papierek trafi do zamkniętego pojemnika. Wydruki z losowo wybranych maszyn w każdym okręgu są później porównywane z danymi zebranymi elektronicznie. W niektórych stanach lokalizacja pojazdów używanych do przewożenia maszyn jest na bieżąco monitorowana za pomocą systemu GPS. Spór o maszyny Zdaniem zwolenników elektronicznych urządzeń wyborczych ich zastosowanie uniemożliwia oszustwa i pozwala na oszczędności: nie trzeba już drukować, przewozić i składować wielostronicowych kart do głosowania. Nie ma też możliwości kradzieży urn. Przeciwnicy podnoszą oskarżenia, że system głosowania elektronicznego nie jest wystarczająco przejrzysty i zrozumiały dla obywateli. Sugerują też, że możliwe jest manipulowanie maszynami i fałszowanie wyników. Żeby udowodnić niezawodność swojego instrumentu, w 2017 roku ich operator rzucił hakerom i partiom opozycyjnym wyzwanie: mieli udowodnić, że EVM da się oszukać. Nikomu nie udało się tego jednak dokonać. Mimo to w tym roku do sądu najwyższego trafiły wnioski przeciwników automatów wyborczych, którzy domagali się powrotu do papierowych kart do głosowania. W kwietniu sędziowie przyznali rację centralnej komisji wyborczej, która argumentowała, że maszyny w żadnym momencie nie są podłączone do sieci i nie kontroluje ich zewnętrzny komputer - nie da się ich więc zdalnie przeprogramować. Sąd zwrócił też uwagę, że po wprowadzeniu głosowania elektronicznego liczba oszustw wyborczych znacznie spadła. Wcześniej nagminnie zdarzały się ataki na lokale wyborcze, kradzieże urn z głosami, wlewanie do nich atramentu i terroryzowanie głosujących. Z Delhi dla Interii Tomasz Augustyniak