Bollywoodzki gwiazdor Amitabh Bachchan jest główną twarzą kampanii zachęcającej mieszkańców Indii do wzięcia udziału w ropoczynającym się w piątek głosowaniu. Spot indyjskiej komisji wyborczej, z hasłem "Mój głos, mój obowiązek", można zobaczyć nie tylko w telewizji, ale także na ekranach kalkuckiego metra i w innych dużych miastach. Celebryci, na tle kolorów narodowej flagi, wzywają do oddania głosu przekonując, że to powód do dumy i powinność ważniejsza od gier, zabaw i mediów społecznościowych. Obywatele liczących 1,4 mld mieszkańców Indii wybiorą członków i członkinie Lok Sabha – niższej izby parlamentu. Skala tych wyborów jest – jak na Indie przystało – gigantyczna. Głosy ma oddać kilkaset milionów ludzi. Trudno przewidzieć, ile dokładnie, ale prawo ma do tego niemal 970 mln osób. W ostatnich wyborach parlamentarnych frekwencja wyniosła około 67 proc. Głosowanie, odbywające się elektroniczne, będzie rozciągnięte na 44 dni i zostanie zorganizowane w siedmiu fazach. Ma nad nim czuwać 15 mln urzędników. Starcie gigantów Zdecydowaną faworytką wyborów jest rządząca od dziesięciu lat prawicowa Indyjska Partia Ludowa (BJP) ze swoim przywódcą - premierem Narendrą Modim, który jest niemal pewien wyboru na trzecią kadencję. Opozycyjny Indyjski Kongres Narodowy (INC) i jego lider Rahul Gandhi, spróbują ugrać dla siebie jak najwięcej. Obu politycznym gigantom towarzyszą szerokie koalicje. Na zmianę partii u władzy nikt co prawda nie liczy, ale gra będzie się toczyła o każdy kawałek wyborczego tortu. Główną stawką jest to, czy ugrupowanie premiera uzyska absolutną parlamentarną większość, pozwalającą mu na przeprowadzenie zmian w konstytucji. Mogłoby to oznaczać największą transformację kraju od czasu uzyskania przez Indie niepodległości. Dwie wizje państwa Narendra Modi i rząd BJP prezentują wizję przyszłości szybko rozwijających się Indii jako Mahaśakti - globalnego supermocarstwa, i Viśvaguru - "nauczycielki świata". W takim podejściu pomagają im prognozy Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Zgodnie z nimi w 2027 roku Indie - dziś piąta największa gospodarka globu - mają wskoczyć na trzecią pozycję, prześcigając Niemcy i Japonię. Modi chce dla swojego kraju odzwierciedlającej to pozycji na scenie międzynarodowej. Mieszanka patriotycznej retoryki podlanej nacjonalizmem i umiejętne wykorzystywanie do politycznych celów religii zaskarbiły BJP zaufanie dużej części wyborców, z których 80 proc. wyznaje hinduizm. Symbolem religijnych aspiracji partii jest budowa Ram Mandir - otwartej w styczniu monumentalnej świątyni boga Ramy, postawionej w miejscu zburzonego meczetu. Opozycja stara się przeciwstawić rządowej retoryce obietnicę świeckiego, tolerancyjnego i otwartego państwa wszystkich obywateli. Partia Kongresowa zarzuca konkurentom próbę przekształcenia Indii w państwo wyznaniowe z uprzywilejowaną pozycją hinduistów. Przeciwnicy podkreślają, że przeczy to idei świeckiej republiki promowanej przez ojców-założycieli niepodległych Indii: Mahatmę Gandhiego i Jawaharlala Nehru. Przy okazji oskarżają BJP o marginalizowanie liczących blisko 300 mln osób mniejszości religijnych i tych, którzy nie wyznają żadnej religii. Ale propozycja Kongresu, który za swoich dawnych rządów był uwikłany w wiele afer korupcyjnych, od dawna nie wydaje się Indusom i Induskom tak atrakcyjna, jak rządy Modiego, który w dodatku może się pochwalić sukcesami. Indie się modernizują W czasie dekady rządów BJP Indie się rozwinęły. Miasta wyglądają dziś zamożniej, niż jeszcze kilka lat temu, a ludzie odczuwają poprawę jakości życia. Dzięki hojnym transferom socjalnym zmniejszyła się liczba najbiedniejszych, urosła z kolei klasa średnia i grupa najbogatszych. Według Banku Światowego liczba mieszkańców Indii żyjących poniżej międzynarodowej linii ubóstwa spadła z 22,5 proc. w 2011 roku do niespełna 12 proc. dziesięć lat później. Wiele regionów przeszło transformację: powstały nowe drogi, koleje, mosty i lotniska, polepszyła się też elektryfikacja wsi i dostępność toalet. Jak pisze brytyjski dziennik "Financial Times" rząd Modiego ponad czterokrotnie zwiększył wydatki na budowę dróg i kolei w porównaniu ze stanem z 2013 roku. W tym roku ma na nie przeznaczyć 5 bilionów rupii (ok. 60 mld dolarów) - to 1,7 proc. PKB. W dodatku indyjska gospodarka od dziesięciu lat rosła średnio o 5,6 proc. rocznie - chociaż nie jest to historyczny rekord, to ciągle jeden z najlepszych wyników wśród dużych państw. Wysokie bezrobocie i nadużycia władzy Największym gospodarczym kłopotem Indii jest wysokie bezrobocie, które wśród młodych przybiera ogromne rozmiary. Zdaniem wielu ekonomistów obecny poziom wzrostu gospodarczego, chociaż jest imponujący, to nie wystarcza, by stworzyć dla nich wystarczającą liczbę nowych miejsc pracy. Według danych ośrodka Centre for Monitoring Indian Economy (CMIE) pod koniec ubiegłego roku nie pracowało ponad 45 proc. osób od 15. do 34. roku życia. Opozycja, zjednoczona pod wspólnym sztandarem I.N.D.I.A. (Indyjski Narodowy Inkluzywny Sojusz Rozwoju), zwraca uwagę nie tylko na kłopoty na rynku pracy. Wytyka też władzy, że ta nie wywiązała się ze swoich zobowiązań socjalnych i nie poprawiła wystarczająco bezpieczeństwa kobiet. Zarzuca też rządowi próby kryminalizacji i zastraszania dziennikarzy oraz przeciwników politycznych - choćby aresztowanego pod zarzutami korupcyjnymi szefa rządu stołecznego Delhi, Arvinda Kejriwala. Ich zdaniem BJP niszczy największą demokrację świata. Kłopoty z wyborami Na scenie międzynarodowej rząd stara się zaprezentować rozpoczynające się głosowanie jako wielki festiwal demokracji. Ale nad Gangesem mierzy się z zarzutami: o to, że stara się kontrolować największe media, że używa publicznych zasobów do promocji swojego programu, utrudnia mniejszym partiom prowadzenie kampanii i napędza konflikty między wyznawcami różnych religii. Są także wątpliwości co do legalności wyznaczania członków centralnej komisji wyborczej i bezpieczeństwa głosowania elektronicznego. Nie zmienia to faktu, że indyjskie wybory dadzą setkom milionów ludzi szansę na pokazanie swoich nadziei i aspiracji. Globalny lider? Mieszkańcy i mieszkanki Indii od dawna mają apetyt na sukces. To dlatego podoba im się śmiała polityka zagraniczna i retoryka premiera Modiego, który zapowiedział, że do 2047 roku, w którym przypada setna rocznica ogłoszenia przez Indie niepodległości, kraj dołączy do gospodarek rozwiniętych. Na razie ma najniższy dochód w przeliczeniu na mieszkańca i najniższy standard życia wśród wszystkich państw G20 - klubu największych gospodarek świata. Władzom w Delhi, które we wrześniu były gospodarzami szczytu tego bloku, nie przeszkadza to w prężeniu muskułów i coraz większej aktywności na scenie międzynarodowej. Indie chcą być liderem Globalnego Południa - rozwijających się krajów Azji, Afryki, Bliskiego Wschodu, Ameryki Łacińskiej i regionu Pacyfiku. W tej dziedzinie konkurują co prawda z dużo bogatszymi Chinami, ale rząd liczy, że demokracja okaże się jego atutem. Teraz czas na udowodnienie, że indyjski system działa bez zarzutu. Gdy na początku czerwca miliony urzędników wreszcie policzą wszystkie oddane głosy, ostatecznie okaże się, jak wyborcy skorzystają z demokracji i czy nadal zgadzają się z wizją swoich przywódców. Z Delhi i Kalkuty dla Interii Tomasz Augustyniak