Na lotnisku w indyjskim Chennai (dawnym Madrasie) kupowałem kawę. Za ladą stała atrakcyjna brunetka z plakietką z imieniem przyczepioną do bluzki. "Sridevi? To po tej sławnej aktorce?" - zagaiłem. "Tak, skąd ją znasz? Przecież jesteś cudzoziemcem!". Tak się zaczęła nasza krótka, niezobowiązująca rozmowa o kinie, podróżach i atrakcjach turystycznych. Po kilku minutach do stoiska podszedł zachodni podróżny. Postawił na kontuarze puszkę z napojem i spojrzał niecierpliwie. Było widać, że się spieszy. Odsunąłem się trochę, żeby mógł zapłacić, ale Sridevi niewiele sobie z niego robiła i nie przestawała opowiadać o swojej rodzinie. "Chyba straciłaś klienta" - powiedziałem, gdy tamten zostawił puszkę, jak stała i z oburzonym, anglosaskim "whatever" na ustach szybkim krokiem odszedł w swoją stronę. Dziewczyna nie straciła rezonu, kiwnęła tylko z uśmiechem głową. Siła przebicia, której zabrakło anglosaskiemu podróżnemu, to kluczowa cecha, żeby przetrwać w sklepach, urzędach, na lotniskach i dworcach Azji Południowej - czyli subkontynentu indyjskiego i okolic. Na poczcie albo restauracji trzeba wyraźnie dać do zrozumienia, że chce się być szybko obsłużonym. Jeżeli ktoś się tego głośno nie domaga, to znaczy, że może poczekać. Nawet przy załatwianiu najpospolitszych sprawunków należy wykorzystać wszystkie swoje atuty, pokazać siłę i determinację. Niezależnie od tego, czy jesteśmy w Pakistanie, Nepalu, na Sri Lance czy w Bangladeszu - przy pokonywaniu przeszkód liczy się miejsce na drabinie społecznej i umiejętność jego podkreślania. Nigdzie na zatłoczonym subkontynencie indyjskim nie widać tego tak dobrze jak w kolejkach. Indyjskie kolejki Na początku kolejki wydają się nieodgadnione. Na pierwszy rzut oka bardziej przypominają chaotyczny tłum niż zorganizowaną linię oczekujących, ale prawda jest taka, że rządzą nimi proste, choć nie zawsze jasne zasady. Indusi i ich sąsiedzi uwielbiają hierarchie - nie każdemu przysługują te same przywileje, a swój wyższy status warto mocno zaznaczyć. Dobra okazja nadarza się tam, gdzie chodzi o pierwszeństwo. To ma tu niewiele wspólnego z kolejnością, w której pojawiają się kolejkowicze. Ten, kto spieszy się bardziej i jest wystarczająco silny, ma wysoko postawionych znajomych albo dar przekonywania, zwykle jest obsługiwany wcześniej. Przydaje się też spryt: do kolejki można się wepchnąć wykorzystując czyjąś nieuwagę. Niepisana zasada mówi, że nie wolno zostawić ani odrobiny wolnego miejsca, najmniejszego odstępu od poprzedzającej osoby. Ten, kto ją złamie, może być pewien, że ktoś inny szybko zapełni przestrzeń, a w najlepszym wypadku że osoba stojąca za nim zwróci mu uwagę, że powinien się przysunąć bliżej. Dlatego w indyjskiej kolejce zwykle trudno złapać oddech. Urzędy i ulice Załatwiając sprawę w urzędzie albo na policji, dobrze jest - mówiąc bez ogródek - mieć jasną skórę. To jeden ze sposobów na awansowanie w rankingu. Przybysze z zachodniego świata, w każdym razie ci o jasnej karnacji, często są traktowani w specjalny sposób i mogą liczyć, że ich sprawa będzie załatwiona w pierwszej kolejności. Trochę w tym neokolonialnej mentalności, trochę chęci pokazania się z jak najlepszej strony. Wiele zależy też od osobistych relacji z urzędnikiem albo kontaktów, które mogą łatwo usunąć biurokratyczne przeszkody. Tak działa na przykład urząd paszportowy w Kolombo. Za każdym razem, kiedy go odwiedzam, panują tam inne, trudne do pojęcia zasady. Czasem trzeba się ustawić w długiej kolejce, innym razem lepiej usiąść. Tam, gdzie wcześniej wypełniało się formularze, teraz odbiera się dokumenty, tam, gdzie przedtem uiszczało się opłatę teraz czeka się na paszport. Pracownicy i petenci sprawiają wrażenie równie niezorientowanych w tym chaosie, ale co pewien czas któryś z urzędników wprowadza grupkę uprzywilejowanych bezpośrednio do pokoju, w którym weryfikuje się wnioski paszportowe albo wizowe. Tym, którzy nie znają żadnego urzędnika, pozostaje stanowczość i determinacja. Po prostu czekać cierpliwie na swoją kolej? Wolne żarty! Podobnie sprawy mają się na ulicach: duży może więcej, a ten, komu bardziej zależy prędzej dotrze na miejsce. Często odpowiada temu zresztą głośność klaksonu i częstotliwość jego używania. Piesi nie są wbrew pozorom na straconej pozycji. Wystarczy, że przechodząc przez ulicę, będą szli krokiem równym i przewidywalnym, z dłonią władczo uniesioną w kierunku nadjeżdżających samochodów. Kierowcy nie będą się wprawdzie zatrzymywali, ale wymierzą prędkość i trasę tak, żeby nie przejechać pieszego. Transport publiczny Pociąg wjeżdża na stację pusty. Już wiadomo, że pasażerowie trzeciej klasy będą musieli walczyć o miejsca. Podekscytowani ludzie zajmują pozycje na peronie. W niespełna siedem sekund wagony zapełniają się całkowicie. Pasażerom ten czas wystarcza, żeby wbiec, wepchnąć się do wagonów - sekunda, dwie - żeby przez okna rzucić na siedzenia torby i tobołki, trzy - żeby na wyścigi dotrzeć do upatrzonych miejsc. Ci, którzy zdążyli to zrobić przed członkami rodzin i współpodróżnymi, rezerwują dla nich siedziska, kładąc tam pakunki. Ktoś wchodzi do już zatłoczonego wagonu przez okno - cztery. Wepchnąwszy się do środka mijam trzy rzędy zajętych siedzeń. Pięć. Siadam na ostatnim wolnym miejscu w czwartym rzędzie, na obitym niebieskim tworzywem siedzisku. Sześć - przepychają się inni, ale miejsc siedzących już nie znajdą. Wszystkie wolne przestrzenie zapełniają się stojącymi. Siedem. Taka szybka przygoda spotkała mnie na Sri Lance. Niższe klasy w pociągach nie podlegają rezerwacji, więc o tym, czy uda się usiąść, decyduje szybkość i sprawność. Nie zawsze się udaje: zdarzyło mi się stać przez 11 godzin jazdy z Gorakhpuru w indyjskim stanie Uttar Pradeś aż do Delhi, bo rezerwacji nie można było dokonać tego samego dnia. Chociaż kolej jest popularna - to najtańszy i dość wygodny środek transportu, to pociągi przewożące pasażerów na dachach są rzadkością. Częściej widać ludzi uczepionych drzwi wagonów. To jedna z przyczyn dla których w Bombaju prawie codziennie ktoś ginie na torach miejskiej kolejki. Miejskie autobusy przeważnie są bezpieczniejsze, ale miejsc do siedzenia i tak nigdy nie wystarcza. Najczęściej wsiada się do nich przednimi drzwiami, a wysiada tylnymi. Bilet kupuje się u konduktora, którego zwykle można znaleźć z tyłu pojazdu. Któregoś razu w drodze do pracy obserwowałem matkę z trójką małych dzieci próbującą się ulokować w takim autobusie w Delhi. Jednego malucha posadziła na kolanach pierwszego z brzegu obcego mężczyzny, drugiego oddała jakiejś kobiecie, a sama, ciągnąc za sobą kilkuletnią dziewczynkę, zaczęła się przepychać do tyłu pojazdu. Gdyby przejście wśród tłumu było kompletnie niemożliwe, o zakup biletu mogłaby poprosić współpasażerów. Wtedy najpierw banknot, a później bilet z ewentualną resztą powędrowałby z rąk do rąk, przez cały autobus. Spadek po systemie kastowym? Mieszkańcy Azji Południowej nie lubią przestrzegać narzuconych reguł - dotyczy to nie tylko kolejkowego i pasażerskiego savoir-vivre, ale też przepisów drogowych, podatkowych i zasad na pokładach samolotów. Albo raczej: przeciętny obywatel jest przekonany, że to właśnie on albo ona zasad przestrzegać nie musi, bo przysługują im specjalne prawa. Są tacy, którzy sądzą, że głównym powodem jest życie w gospodarce niedoboru. Ale przyczyna może być też inna: wywodząca się z systemu kastowego kultura VIP - bo nawet zamożni i wykształceni, nawet gdy nie ma ryzyka, że nie zostaną obsłużeni, nawet w realiach kapitalistycznej obfitości, wychodzą z siebie, żeby tylko zdobyć pierwszeństwo. Może to w starych zasadach hierarchii, które w Indiach od dziesięcioleci próbują wyplenić kolejne rządy, kryje się tajemnica. Sprawne łokcie i szerokie plecy to dla ich mieszkańców nadal najpewniejszy sposób radzenia sobie w życiu. Tomasz Augustyniak