Mówi bliski współpracownik premiera Mateusza Morawieckiego: - Spodziewaliśmy się tego. Prezydent dawał nam sygnały, że nie będzie z nim łatwo. Jednak bardziej niż samą decyzją i jej argumentacją, zaskoczył nas terminem. Termin jest zaś nieprzypadkowy i wybrany tak, żeby rząd i partię-matkę zabolało jak najbardziej. Decyzję o skierowaniu noweli ustawy o SN do TK prezydent Duda ogłosił ledwie kilkadziesiąt godzin po odbywającej się na Zamku Królewskim uroczystości z okazji uruchomienia nowej perspektywy finansowej Unii Europejskiej na lata 2021-27. Premier Mateusz Morawiecki mówił w jej trakcie o dynamicznym rozwoju Polski i płynących szerokim strumieniem funduszach europejskich. Mówi polityk PiS-u zaznajomiony ze staraniami rządu o fundusze europejskie: - Prezydent dawał znaki partii i rządowi, że w tej formie ta ustawa jest dla niego nieakceptowalna. Nikt go nie słuchał, nikt się nie przejmował. Zresztą, o czym my mówimy, skoro prezes nie rozmawia z prezydentem od ponad czterech lat. "Prezydent gra na upadek PiS-u" Rozmówcy Interii z rządu i koalicji rządzącej zgodnie mówią, że głowa państwa za osobisty afront odebrała zarówno mocne przerobienie treści jego projektu noweli ustawy o SN, jak i to, że dokonywane w dokumencie zmiany nie zostały skonsultowane z Pałacem Prezydenckim. Prezydent Duda chciał zająć w sporze rządu z Komisją Europejską rolę mediatora i być jednym z ojców sukcesu, jakim byłoby zdobycie dla Polski setek miliardów złotych jeszcze przed startem kampanii parlamentarnej. Teraz efekt jest taki, że nie ma ani pieniędzy, ani sukcesu głowy państwa. - W odwecie za to wszystko wrzucił piłeczkę do szamba, jakim jest dzisiaj Trybunał Konstytucyjny - nie przebiera w słowach wieloletni polityk PiS-u, którego pytamy o decyzję prezydenta. - Duda zagrał przeciwko PiS-owi. Taki w partii jest odbiór jego decyzji - relacjonuje nasze źródło. I dodaje: - Prezydent rozegrał to bardzo sprytnie. Nie zawetował ustawy, więc nie wziął na siebie bezpośredniej odpowiedzialności za ostateczne fiasko walki o miliardy z UE. Zdaniem naszych informatorów odesłanie ustawy na odcinek TK de facto przekreśla szanse na zdobycie unijnych pieniędzy jeszcze w tym roku. Trybunał jest dzisiaj kompletnie niesterowalny - panuje w nim bunt przeciwko prezes Julii Przyłębskiej, sędziowie są ze sobą skonfliktowani, a jakiekolwiek prace zamarły, przez co TK do reszt stracił społeczną i prawną legitymizację swoich działań. Polityk z otoczenia szefa rządu: - Czekamy na decyzję Trybunału. Jeśli orzeknie, że ustawa jest zgodna z konstytucją, to nic się nie stało. Jeśli będzie problem z orzeczeniem albo z czasem jego wydania, to będziemy musieli rozważyć inne możliwe scenariusze i się przed nimi zabezpieczyć. Na razie nie ma o czym rozmawiać, bo prezydent nie skierował jeszcze wniosku do Trybunału. Kiedy wniosek tam trafi, będziemy uważnie przykładać ucho i monitorować sytuację. Coraz głośniej mówi się w koalicji rządzącej, że prezydent zaczyna przygotowywać się politycznie na koniec "dobrej zmiany". W rządzie słychać głosy, że "prezydent powinien był postąpić inaczej", a w niedalekiej przyszłości okaże się, czy "był to jego plan polityczny". - To nie jest kwestia ambicji prezydenta, tylko przyszłości Polski i przyszłości jego obozu politycznego, która powinna być dla niego ważna - irytuje się polityk PiS-u bliski rządowi. Na Nowogrodzkiej złudzeń co do zamiarów głowy państwa jest jeszcze mniej. - Prezydent ma przekonanie, że Polska pieniędzy z UE i tak nie dostanie, więc dodając to do innych problemów, w efekcie PiS przegra wybory. Teraz Duda wykonał ruch w stronę tego, żeby móc coś budować na prawicy już po klęsce i upadku PiS-u - tłumaczy jeden z naszych rozmówców. Źródła Interii nie mają też złudzeń, że decyzja prezydenta, a co za tym idzie brak funduszy unijnych dla Polski w roku wyborczym, zauważalnie przełoży się tak na samą kampanię Zjednoczonej Prawicy, jak i ostateczny wynik wyborczy. Rządzący nie będą już mogli kontynuować narracji o tym, że walczą o miliardy z unijnej kasy dla Polaków. Opozycja zyska natomiast argument, że pozostawiając PiS przy władzy Polacy ryzykują, że z Brukseli pieniądze do Polski już w ogóle nie popłyną. - Prezydent wykastrował tę przestrzeń z dyskursu i naszej kampanii, jednocześnie wystawiając nas na ostrzał opozycji - rozkłada ręce nasz rozmówca z Nowogrodzkiej. W otoczeniu szefa rządu starają się zachować więcej urzędowego optymizmu. - Te pieniądze w Polsce będą - za miesiąc, za trzy czy za 10, to tylko kwestia czasu. Jeśli wygramy wybory, to będą w Polsce na drugi dzień, bo Komisja Europejska nie będzie mieć już złudzeń, że może zaszkodzić rządowi - przekonuje jeden z naszych rozmówców. PR-owa "podkładka" Przygotowując się na problemy z prezydentem, a co za tym idzie przynajmniej tymczasowy impas w rozmach z KE o odblokowaniu funduszy z KPO, rządowi zależało na przedstawieniu opinii publicznej narracji sukcesu. Miała ją zapewnić wspomniana już uroczystość na Zamku Królewskim dotycząca uruchomienia nowej perspektywy finansowej Unii Europejskiej na lata 2021-27. Między innymi dlatego pojawiło się na niej dwoje unijnych komisarzy - Elisa Ferreira (unijna komisarz ds. spójności i reform) oraz Nicolas Schmit (unijny komisarz ds. miejsc pracy i praw socjalnych). Ich obecność miała stanowić "podkładkę" na dowód tego, że polski rząd dokonuje postępów w rozmowach z Brukselą w sprawie odblokowania nie tylko ponad 170 mld zł z KPO, ale również ponad 360 mld zł z unijnej polityki spójności. Rzecz w tym, że Ferreira i Schmit byli w Polsce w ramach objazdu większej liczby krajów unijnych, a poza tym doskonale zdawali sobie sprawę z PR-owego aspektu ich obecności na uroczystości. Nie bez powodu kilka godzin po niej spotkali się z grupą polskich dziennikarzy, żeby wyjaśnić, jak na sprawy patrzy aktualnie Komisja Europejska. Na spotkaniu tym obecna była m.in. Interia. Komisarz Ferreira pytana o to, czy nie czują się wykorzystani PR-owo przez polski rząd, powiedziała wprost: - Wasze pytania podczas tego spotkania pokazują, że nikt tu nikogo nie może wykorzystać, bo wszyscy wiedzą, jak wygląda sytuacja, jak wygląda prawda. Podkreśliła też, że uroczystość na Zamku Królewskim nie była momentem do wyciągania na światło dzienne wszystkich kwestii nadal różniących Warszawę i Brukselę w zakresie odblokowania pieniędzy z KPO czy polityki spójności. Jak mówiła, był to gest dobrej woli ze strony Komisji Europejskiej, która wciąż liczy, że prawny spór z polskim rządem uda się szybko zakończyć. Wymiar sprawiedliwości kluczem Ferreira i Schmit postawili jednak sprawę bardzo jasno. Żadnej taryfy ulgowej i patrzenia przez palce ze strony KE nie będzie. Niezależnie od tego, jakie spotkania będą odbywać się w przestrzeni publicznej i co w oficjalnych wypowiedziach będą mówić członkowie polskiego rządu. - Polska jest świadoma - polski rząd sam to zresztą wyraził - że nie spełnia wszystkich warunków podstawowych - przypomniała unijna komisarz ds. spójności i reform. Tu słowo wyjaśnienia. Warunki podstawowe to - jak wyjaśniała swego czasu w korespondencji z Interią KE - "wprowadzają skuteczne mechanizmy zapewniające, że realizacja programów unijnych będzie przebiegać w zgodzie z Kartą Praw Podstawowych, a ponadto zapewnią mechanizm odwoławczy". - Obecnie fundamentalną rzeczą pozostaje niezależność wymiaru sprawiedliwości. Z perspektywy budżetu unijnego jest absolutnie kluczowe, żeby sądy były niezależne od rządu. Zwłaszcza że sprawy, które trafiają do sądów, bardzo często dotyczą konfliktu beneficjentów funduszy unijnych i rządu. Niezależność systemu sądownictwa jest zapewne najważniejszym ze wszystkich warunków podstawowych, które polski rząd musi spełnić - oceniła komisarz Ferreira. Jej kolega z Komisji Europejskiej podkreślił też, że KE wciąż pamięta o niezrealizowanych przez polski rząd wyrokach Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) dotyczących wymiaru sprawiedliwości. - Kluczowe jest to, na ile orzeczenia TSUE są respektowane w Polsce i na ile przekładają się na polskie prawodawstwo. Szczególnie w obszarze sądownictwa, niezależności sądownictwa i kwestii dyscyplinarnych. Z tymi kwestiami muszą się teraz zmierzyć polscy prawodawcy - powiedział dziennikarzom Schmit. Przypomnijmy: pod koniec października 2021 roku TSUE nałożył na Polskę karę w wysokości miliona euro dziennie za niewykonanie wcześniejszego orzeczenia Trybunału obligującego polski rząd do zawieszenia funkcjonowania Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Wysokość wspomnianej kary zbliża się już do 2 mld zł. Komisja Europejska konsekwentnie potrąca Polsce kolejne transze na poczet spłaty tego zobowiązania. Czyny, nie słowa Sprawa Sądu Najwyższego i funkcjonującej w nim Izby Dyscyplinarnej to od dawna temat (i przeszkoda) numer jeden w kontekście pozyskania dla Polski funduszy europejskich. Ferreira i Schmit spotkali się z polskimi dziennikarzami kilkadziesiąt godzin przed tym, jak prezydent Duda ogłosił, że nowelizację ustawy o SN skieruje prewencyjnie do Trybunału Konstytucyjnego. Jednak nawet jeśliby tego nie zrobił i podpisał otrzymany od Sejmu projekt ustawy, nie oznaczałoby to automatycznego odblokowania dla Polski pieniędzy czy to z KPO, czy z polityki spójności. Dwoje unijnych komisarzy kilkukrotnie podkreśliło, że Komisja Europejska w przypadku Polski patrzy nie tyle na deklaracje czy nawet podjęte działania, co na ich wymierne efekty. Nie chodzi więc o to, że polski rząd przeforsuje jakąś reformę i "sprzeda" ją KE jako działanie rozwiązujące toczący się od kilku lat spór prawny. Bruksela poczeka, jak wprowadzone mechanizmy funkcjonują w praktyce, poprosi o ich ocenę swoje służby prawne i dopiero wtedy oceni, czy nowe rozwiązania są zgodne z zapisami Karty Praw Podstawowych Unii Europejskiej. - To są fundamentalne pytania i myślę, że polski rząd jest świadomy, że fundamentalne wartości UE muszą być respektowane przez wszystkich. Nie możemy sami mówić o tych wartościach, jednocześnie ich nie broniąc i nie przestrzegając. To jest klucz do wszystkiego - zaznaczył komisarz Schmit. Dopytywana konkretnie o nowelę ustawy o Sądzie Najwyższy, komisarz Ferreira powiedziała: - Wiemy, że proces legislacyjny trwa. To do Polski należy jego autonomiczne przeprowadzenie. My czekamy na końcowy efekt. Wtedy Komisja Europejska i urzędnicy z Brukseli przeanalizują, czy ustawa jest zgodna z prawem europejskim i czy rozwiązuje kwestie, które dzieliły nas od porozumienia. Jeśli szukać w tym wszystkim pozytywów, to należy wskazać na jeden - przeszło 360 mld z polityki spójności trudno będzie stracić nieodwoływalnie. Wszystko dlatego, że inwestycje w ramach polityki spójności opierają się na prefinansowaniu i późniejszej refundacji. To rząd kraju członkowskiego ponosi koszty danej inwestycji, a następnie - w dużym uproszczeniu - wysyła rachunki do Brukseli, gdzie po ich uprzedniej analizie i akceptacji Komisja Europejska dokonuje zwrotu wydatków. A ponieważ zamknięcie rozliczeń w ramach trwającej już perspektywy finansowej nastąpi dopiero w 2029 roku, a więc dwa lata po jej zakończeniu, więc czasu na niezbędne zmiany prawne jest aż nadto. Oczywiście, w teorii możliwe jest permanentne utracenie wszystkich środków z polityki spójności. W tym celu polski rząd przez najbliższe sześć lat musiałby nie wprowadzić zmian prawnych, które wypełniałyby wspomniane wcześniej tzw. warunki podstawowe. Wprawdzie taki obrót spraw brzmi jak akt polityczno-gospodarczego autosabotażu, ale polska polityka w ostatnich latach nie raz i nie dwa pokazała już, że wykluczanie nawet najbardziej absurdalnych scenariuszy jest wielkim błędem.