Oto odchodzący premier w wywiadzie dla Interii ogłasza, że zawsze był zwolennikiem kompromisu aborcyjnego, który przecież - przy użyciu upartyjnionego Trybunału Konstytucyjnego - zniszczyła jego partia. Mateusz Morawiecki tą wypowiedzią kolejny raz w swojej karierze wystawił się na pośmiewisko, ale zupełnie mu to nie przeszkadza. W teatrze własnej wyobraźni walczy wszak o większość parlamentarną, nawet taką, w której byłby zaledwie ministrem w nowym rządzie, choć w rzeczywistości nie ma na to żadnych szans. Nawet jeśli jest to próba przekonania elektoratu Zjednoczonej Prawicy, że odchodząca władza przegrywa z podniesionym czołem, walcząc do końca z wiatrakami i biegnąc z motyką na Słońce, w istocie jest to po prostu niepoważne. Dewaluuje politykę, spycha ją w odmęty szmiry, a opinię publiczną usiłuje przekonać, że obsceniczny oportunizm jest cnotą. CZYTAJ WIĘCEJ: Toporna gra pozorów Podobno prezydent ma ambicje przywódcze i chciałby przejąć rząd dusz na prawicy. Może więc dziwić, że tak chętnie bierze udział w tym teatrzyku cieni, który nawet postronnych obserwatorów polityki co najmniej rozśmiesza. Nowy szef jego gabinetu odesłał już przecież prezesa PiS na emeryturę, wydawało się przez chwilę, że jest to zalążek poważnej gry o samodzielność, tymczasem Duda długo zwleka z ogłoszeniem, czy przyjmuje do wiadomości werdykt demokracji, w którym odchodząca władza ma zerowe zdolności koalicyjne, czy też gra na czas. Jeśli podczas poniedziałkowego orędzia nie wskaże na Tuska, kolejny raz udowodni, że do niezależności mu daleko. Jednocześnie komentatorzy sprzyjający władzy konstruują apokaliptyczne wizje o polskiej niepodległości, która nie była tak bardzo zagrożona od czasów Związku Radzieckiego, a ludzie odpowiedzialni za polityczne czystki sprzed ośmiu lat w moralnym uniesieniu straszą... politycznymi czystkami. Mrożek by tego nie wymyślił. Opozycja, która wkrótce stanie się władzą, zajęta jest tajnym pisaniem umowy koalicyjnej i personalnymi szachami, ale niektórzy przedstawiciele zwycięskiego obozu sami bardzo jawnie rozprawiają o punktach spornych. Nowa lewicowa senator Magdalena Biejat skrytykowała Platformę Obywatelską i zapowiedziała, że jej partia nie poprze propozycji Tuska, by wprowadzić nieoprocentowany kredyt na mieszkania dla młodych ludzi. Z kolei Ireneusz Raś z PSL stwierdził, że jego formacja zagłosuje przeciw pełnej liberalizacji prawa aborcyjnego, co jest elementem programu Koalicji Obywatelskiej. Niejeden obserwator życia politycznego mógłby popaść w dysonans poznawczy. Liderzy zwycięskich formacji zapewniają bowiem o świetnej atmosferze rozmów i strzegą ich tajności jak oka w głowie, a jednocześnie nie trzeba medialnych ploteczek, by wyborcy partii opozycyjnych drżeli o skuteczność i spójność przyszłej władzy, której przedstawiciele u zarania chwalą się strukturalnymi niemożliwościami. CZYTAJ WIĘCEJ: Łatwo już było Niektórzy mówią, że spory i debaty w przyszłej koalicji rządowej to powrót do prawdziwej demokracji, której Polsce tak brakowało w czasie rządów PiS. Zapewne tak jest, bo o ile Jarosławowi Kaczyńskiemu nie mógł za bardzo podskoczyć nawet Zbigniew Ziobro, o tyle Tusk musi się liczyć ze swoimi partnerami, którzy będą walczyć o własną odrębność i grać rozmaitymi żądaniami. Wiedzą bowiem doskonale, że potencjał opowieści o historycznej chwili przełamania władzy populistycznych autokratów i wielkich wyzwaniach stojących przed nową władzą, wkrótce się skończy. Nadchodzi czas poważnych debat, a żadna na razie się nie toczy. Ani o polityce międzynarodowej, ani o miejscu Polski w Europie, ani o wyzwaniach demograficznych, ani o wojnie bliskiej i dalekiej, ani o polityce społecznej, ani o kulturze, ani o edukacji. Itd. Przez media przetacza się natomiast fala mniemań o działaniach rządu, którego jeszcze nie ma. Jak w teatrze absurdu. Jeśli polska polityka nie chce utknąć na tym "statku pijanym" - musi w tempie ekspresowym "wytrzeźwieć". Czyli spoważnieć. Przemysław Szubartowicz