Przekonanie, że ukraiński establishment polityczny poszedł w najnowszym sporze z Polską o parę słów i gestów za daleko, jest wśród naszych kręgów rządowych powszechne. A pamięć o tym, co się w ostatnich dniach stało, zostanie pewnie w tyle głowy na długo. Trudno będzie też przywrócić dość naturalną chemię panującą przez tych kilkanaście ostatnich miesięcy między czołowymi politykami obu krajów. Jakiś etap wspólnej drogi się więc bezapelacyjnie zakończył. Jest co wspominać i jest z czego być dumnym. I to nie tylko w sensie czysto moralnym, ale także praktycznym. Przecież bez zasadniczej i jednoznacznie proukraińskiej postawy Warszawy w pierwszych godzinach i dniach rosyjskiej inwazji sytuacja geopolityczna w tej części Europy byłaby dziś zupełnie inna. A dla nas jednoznacznie gorsza. Rosja byłaby silniejsza i bliższa powodzenia swoich planów. Ukraina słabsza, a może już podzielona. Europa zaś bardziej hamletyzująca i stawiająca opór Amerykanom dążącym do konfrontacji z Moskwą. Ale to wszystko jest już historią. A historia ma to do siebie, że nigdy się nie kończy. Zawsze jest jakieś "potem". A to "potem" nigdy nie układa się w baśniowe "i żyli długo i szczęśliwie". Nie inaczej jest w relacjach polsko-ukraińskich. Coraz ciemniejsza chmura sprzeczności Ostatnie półtora roku tych stosunków to był czas przeżyty na turbodoładowaniu. Wojna i poczucie wspólnego zagrożenia spajało. Niezgodności charakterów i interesów obu narodów odsuwane były na później. Sprzeczności wisiały w powietrzu i tworzyły coraz bardziej ciemną chmurę. Od dawno było wiadomo, że lunie z niej deszcz. Pytanie brzmiało tylko, kiedy to nastąpi? Teraz pada. A nawet grzmi. A z polskich kręgów dyplomatycznych i rządowych dochodzą teraz sygnały. Pierwszym jest wspomniane już oburzenie i rozczarowanie postawą prezydenta Zełeńskiego i jego ludzi. Ale zaraz w ślad za tym idzie też rodzaj... ulgi. Na zasadzie "no wisiała ta ulewa, straszyła i męczyła. Ale teraz nareszcie mamy to już za sobą". W tle tego wszystkiego są także polskie wybory parlamentarne. Nie jest przecież żadną tajemnicą, że w elektoracie Zjednoczonej Prawicy od wielu miesięcy narastało niezadowolenie z powodu zbyt wielkiego rozkochania się czołowych polityków PiS w roli obrońców ukraińskiej wolności. Sprawa była oczywiście delikatna. I z tego powodu wypowiadana półsłówkami. Niewielu miało ochotę ponieść ryzyko bycia uznanym za wroga Ukrainy. Zbyt mocno pachniało to zimną nieczułością na ludzki dramat sąsiadów zza miedzy. A nawet cuchnęło "ruską onucą". Konflikt o zboże przyspieszył sprawę Ale grona gniewu w polskim społeczeństwie dojrzewały. Krystalizowały się w formie coraz częściej słyszanych "ulicznych opowieści" o nie takim jak trzeba zachowaniu ukraińskich uchodźców. Albo w krytyce - rozniecanych bez wątpienia przez rosyjską propagandę - opowieści o hulającym rzekomo w PiSowskim establishmencie strategicznym projekcie "Ukraino-polu". Czuło się przy tym, że rośnie w Polsce masa krytyczna, by ktoś wreszcie powiedział, że czas rozmawiać z drogim sąsiadem jednak bardziej asertywnie. Może to tylko znamienny drobiazg, ale gdy - jakiś czas temu - jeden z brytyjskich polityków skontrował ukraińskie monity o więcej uzbrojenia zdaniem "Kijów chyba myśli, że jesteśmy Amazonem", to polska opinia publiczna wcale nie była na Anglika oburzona. Przeciwnie - czuło się rodzaj niewypowiedzianego wsparcia. Na zasadzie "no wreszcie ktoś powiedział tym Ukraińcom parę słów prawdy". Oczywiście ewidentna sprzeczność interesów w kwestii importu ukraińskiego zboża przyspieszyła sprawę. Strona polska nie bardzo miała wyjście - w przededniu wyborów żaden demokratyczny rząd świata nie mógłby sobie pozwolić na ostentacyjne zignorowanie postulatów ważnej części elektoratu. PiS wiedziało, że jeśli nie rozegra kwestii zboża "na ostro", to opozycja im tego nie odpuści. Nowy wiejski łącznik KO Michał Kołodziejczak stał już w blokach startowych przygotowany do akcji. Ukraińcy - z przyczyn, na temat których możemy tylko spekulować - zdecydowali się nie odstawiać nogi. Nieznosząca Polski szefowa KE wykorzystała sytuację i przeforsowała koniec embarga pomimo wotum separatum swego własnego komisarza ds. rolnictwa, wpychając Warszawę na kurs zderzenia z Kijowem. Resztę widzieliśmy. Rząd Morawieckiego wygranym tej awantury? W tej chwili emocję wciąż jeszcze nie opadły. Ale wydaje mi się, że gdy za parę dni albo tygodni spojrzymy na sprawę jeszcze raz, to zobaczymy, że stało się tu coś, co wydarzyć się musiało. A życie potoczy się dalej. Dotyczy to także relacji polsko-ukraińskich, które wcale nie muszą być zepsute na wieki. A rząd Morawieckiego? Wydaje mi się, że akurat on może się koniec końców okazać największym zwycięzcą najnowszej awantury. Oto szczęśliwy splot okoliczności pomógł im rozbroić bombę tykającą pod ich własnym politycznym elektoratem. PiS ma jeszcze trzy tygodnie na pokazywanie swoim wyborcom, że nie sprzeda ich nawet za cenę słodkiej renomy najlepszego przyjaciela Ukrainy. Kto wie, czy nie pomoże im to odwojować akurat tej grupy wyborców, która oddryfowała od nich w ostatnich miesiącach w kierunku Konfederacji. A to może być w tych wyborach decydujące. Czytaj pozostałe felietony Rafała Wosia w serwisie Interia Wydarzenia!