W niedzielę wieczorem MSZ Ukrainy wydało komunikat, w którym poinformowało o obecności białoruskich wojsk specjalnych, czołgów, artylerii, systemów przeciwlotniczych i sprzętu inżynieryjnego przy północnej granicy Ukrainy. Wywiad wskazał również na aktywność najemników z byłej Grupy Wagnera. Ukraińcy zaznaczyli, że Mińsk sprowadził wojsko do obwodu homelskiego. Ten zaś graniczy z Czarnobylską Strefą Wykluczenia. "Prowadzenie ćwiczeń (...) w bezpośrednim sąsiedztwie obiektu jądrowego stwarza zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego Ukrainy i bezpieczeństwa globalnego" - podkreślono w oświadczeniu. Resort ostrzegł białoruskich urzędników, by nie popełnili "tragicznych błędów". Wezwał Mińsk do wycofania wojsk z granicy na odległość większą, niż zasięg białoruskiej broni. Kijów zapowiedział też odpowiedź w przypadku naruszenia granicy. - Dodatkowej wojny nie będzie - mówi Interii Kamil Kłysiński, główny specjalista Zespołu Białorusi, Ukrainy i Mołdawii w Ośrodku Studiów Wschodnich. - Łukaszenka nie chce wchodzić w działania wojenne. Oni próbują lawirować pomiędzy własną sytuacją a oczekiwaniami Putina. Próbując zrozumieć Łukaszenkę i jego ludzi, musimy wychodzić z założenia, że oni tam w Mińsku muszą gdzieś znaleźć kompromis - tłumaczy analityk. Wskazuje też, że na granicy doszło do dwóch prowokacji. Najpierw białoruskiej i w odpowiedzi ukraińskiej. Białoruś to nie Rosja. Łukaszenka próbuje przetrwać - Nie jestem nawet do końca pewien czy Władimir Putin oczekuje wprowadzenia wojsk białoruskich na Ukrainę. Myślę, że nie, ponieważ nie ma armii rosyjskiej, która byłaby gotowa poprowadzić to uderzenie. Armia białoruska jest na tyle słaba, że mogłaby być tylko przystawką, dodatkiem do ofensywy - zaznacza Kłysiński i podkreśla, że Białorusini mają zupełnie inne podejście do działań wojennych niż Rosjanie. - Jedynym celem Łukaszenki jest przetrwanie, żeby utrzymać się na stanowisku prezydenta i żeby nie mieć przeciwko sobie armii i części nomenklatury. Bo gdyby rzeczywiście wprowadził wojska na Ukrainę, to niepokoje byłyby dość duże. Może nie bunty uliczne, ale napięcia w otoczeniu Łukaszenki byłyby możliwe - ocenia nasz rozmówca. - Białorusini boją się wojny. Ten naród funkcjonuje inaczej niż naród rosyjski. Nigdy nie był tak z wojną oswajany, a jeżeli już, to obronnie. Tam jest inna filozofia: "żeby nie było wojny". Rosjanie są uczeni: nasza armia pierwsza bądź druga na świecie, możemy cały świat ustawić. "Jesteśmy wielcy, mają nas się bać" - to teza przez dziesięciolecia, stulecia tłoczona Rosjanom do głów. Białorusini nigdy nie byli tego uczeni - podkreśla analityk OSW. Skoro nie wojna, powstaje pytanie co chciał osiągnąć Putin i w jaki sposób ruch na granicy miał zaszkodzić Ukrainie. Wojsko na granicy, czyli wojna nerwów - Całkiem możliwe, że Putin oczekuje i być może prezydenci o tym rozmawiali, że Łukaszenka narobi trochę zamieszania, utrudni Ukraińcom życie i wytworzy ryzyko, na które Ukraińcy będą musieli reagować - podkreśla Kamil Kłysiński. - Łukaszenka może ugrać tyle, że Putin będzie z niego zadowolony, że zrobił zamieszanie, sprowokował, wprowadził nerwowość, a w maksymalnym wariancie odciągnął część sił ukraińskich z kierunków, gdzie Rosjanie walczą i chcą osiągać sukcesy, czyli Donbasu, obwodu kurskiego - dodaje. Szczególnie w tym drugim regionie sytuacja jest dla Moskwy trudna. 19 sierpnia Wołodymyr Zełenski przekazał, że Kijów kontroluje 1250 kilometrów kwadratowych obwodu oraz 92 miejscowości. Jednocześnie zaznaczył, że na razie nie może ujawnić jakie oddziały biorą udział w operacji, ale sukcesy Ukrainy nie byłyby możliwe bez zaangażowania poważnych sił. Uszczuplenie ich o jednostki skierowane do zabezpieczenia granicy z Białorusią, mogłoby zagrozić celom Ukrainy. Mogłoby się wydawać, że Kijów będzie zmuszony ryzykować i wybierać między obwodem kurskim, a ochroną przed zagrożeniem działaniami Mińska. Sytuacja wygląda jednak nieco inaczej, kiedy przyjrzymy się, co dokładnie Białoruś wysłała na granicę. Ukraina odpowiada. Podwójna gra na granicy - Nie możemy też wykluczyć gry ukraińskiej. Zadziwia to, że Ukraińcy tak dużo uwagi przywiązują do tych ćwiczeń i zgromadzenia wojsk. Z informacji kanałów białoruskich, które śledzą ruchy wojsk wynika, że tam jest do 1100-1200 żołnierzy. To bardzo mała siła, która nadaje się najwyżej na skromny atak dywersyjny, a nie uderzenie - wskazuje Kłysiński. Przypomnijmy, w oświadczeniu MSZ Ukrainy jest mowa o czołgach, artylerii, wojskach specjalnych, sprzęcie inżynieryjnym i "wagnerowcach". Natomiast niezależny serwis "Biełaruski Hajun", który śledzi ruchy wojsk Mińska, wskazuje, że w rejonie granicy od 10 sierpnia rozlokowano w przybliżeniu 1100 żołnierzy. W rejon ćwiczeń skierowano minimum 30 transporterów opancerzonych, nieokreśloną liczbę czołgów, system przeciwlotniczy S-300, dwa śmigłowce Mi-8 oraz cztery samoloty szturmowe Su-25. "Taka liczba sił przerzuconych na granicę nie stwarza zagrożenia dla Ukrainy. Należy także pamiętać, że wojska znajdują się w odległości do 50 kilometrów od granicy" - podkreślono w analizie. Trudno sobie wyobrazić, by ukraiński wywiad o tym nie wiedział. Dlaczego zatem w oświadczeniu MSZ pojawiają się ostrzeżenia przed naruszeniem granicy? - Mam własną teorię. Wynika z moich obserwacji od 2022 roku. Ukraińcy co jakiś czas robili prowokacje typu "Łukaszenka już coś szykuje, zaraz mobilizacja", żeby zmusić go do dementowania i do składania oświadczeń, że nie chce walczyć. W ten sposób Ukraińcy wbijają klin pomiędzy niego i Putina. W takich sytuacjach Łukaszenka zawsze potem tłumaczy, że nie chce wojny - podkreśla Kamil Kłysiński. - Ukraińcy może liczyli, że w ten sposób pojawią się napięcia i nieufność pomiędzy Moskwą i Mińskiem - zaznacza w rozmowie z Interią analityk OSW. W poniedziałek rano resort obrony Białorusi wydał oświadczenie, iż manewry w obwodzie homelskim to jedynie "kontrola kierowania obroną terytorialną". Ćwiczenia mają potrwać do 6 września. Jakub Krzywiecki Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz na jakub.krzywiecki@firma.interia.pl ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!