Z Jackiem Wojciechowiczem, byłym wiceprezydentem Warszawy i byłym członkiem PO, dziś prezesem Instytutu Rozwoju Warszawy i kandydatem na prezydenta stolicy rozmawiają Jolanta Kamińska i Krystyna Opozda. Jolanta Kamińska, Krystyna Opozda: Jest pan rozgoryczony i żądny odwetu, jak twierdzi poseł PO Marcin Kierwiński? Jacek Wojciechowicz: - Nigdy w życiu. Nie byłem nawet szczególnie rozgoryczony, gdy mnie za nic zwolniono z Ratusza i to jeszcze w atmosferze, która miała niesłusznie przykleić do mnie aferę reprywatyzacyjną. Wybuchł skandal w związku z aferą reprywatyzacyjną, w Ratuszu poleciały głowy, w tym pańska. Choć Hanna Gronkiewicz-Waltz tłumaczyła, że powodem pana dymisji był niski wskaźnik inwestycji w mieście. Wtedy mówił pan, że taki sposób odwołania to podłość. - Chodziło nie tylko o to, żeby się mnie pozbyć, ale i o to, by zrobić to w określonych okolicznościach. Obciążyć wizerunkowo, żebym się już nigdy z tego nie podniósł. Platforma chciała, żebym sobie dał spokój z polityką, a temat pod tytułem "Jacek Wojciechowicz" przestał istnieć. Udowodnię im, że są w błędzie. Nie zamierzam godzić się na takie zagrywki. W książce "Kulisy warszawskiego ratusza" znajdzie się spory fragment na ten temat. A więc w książce oberwie się Hannie Gronkiewicz-Waltz? - Mam problem z panią prezydent... Z jednej strony bardzo dużo jej zawdzięczam, bo dzięki niej zostałem wiceprezydentem. To nie była decyzja partii, tylko Hanny Gronkiewicz-Waltz. Jednak cieniem na naszej dobrej współpracy położyło się moje odwołanie. Pani prezydent proponowała mi wtedy, żebym został prezesem jednej ze spółek miejskich, uznając, że w ten sposób robi mi przysługę. I w pewnym sensie nawet to doceniam. Ale mnie nie można kupić. Sprzedałbym mój honor i całą dotychczasową pracę w zamian za posadę w jakiejś spółce. Mimo tego perfidnego zwolnienia, staram się jakoś zrozumieć motywy pani prezydent. Dziś już nie ma pan do niej żalu? - Taki mam charakter, że próbuję zrozumieć postawy innych. Pani prezydent zaszczuta artykułami na temat afery reprywatyzacyjnej, mając do wyboru obronę siebie lub mnie - wybrała siebie. Tak po ludzku... trochę ją rozumiem, ale że było to w stosunku do mnie bardzo nie w porządku, to trudno mi o tym całkowicie zapomnieć. Nie należę jednak do osób, które ciągle się użalają. Po dymisji odbyliśmy z panią prezydent dwie normalne rozmowy. Na pana odwołanie miał naciskać Grzegorz Schetyna. Złość na lidera PO też minęła? - Moja ocena Grzegorza Schetyny nie wynika z żadnych emocji. On jest po prostu fatalnym liderem, rozgrywaczem i gabinetowym politykiem. Tak naprawdę zdymisjonowano mnie za zbyt małą spolegliwość w stosunku do struktur partyjnych, a ponieważ ten brak spolegliwości dotyczył też przewodniczącego partii, to on za punkt honoru postawił sobie, że przy pierwszej nadarzającej się okazji odpłaci mi pięknym za nadobne i po prostu mnie z tego Ratusza wyrzuci. W czym ten brak spolegliwości się objawiał? - Nigdy o tej sprawie nie mówiłem i nie zamierzam tego robić, niech to zostanie moją tajemnicą. Tajemnicą nie jest jednak to, że krytykowałem warszawską Platformę, na czele której stoją Andrzej Halicki i Marcin Kierwiński, a po przejęciu przewodnictwa w PO przez Schetynę, przekładało się to również i na niego. To był otwarty konflikt z Grzegorzem Schetyną czy tylko z Andrzejem Halickim i Marcinem Kierwińskim? - Obie te rzeczy są prawdziwe. Konflikt narastał czy była to kwestia jednej sprawy? - Grzegorz "zniszczę cię" Schetyna... w tym przypadku wystarczy raz zrobić coś, co się nie spodoba. Nawet jeśli on ciągle ma przyklejony ten swój uśmiech do twarzy, to jest to tylko fasada. Jak się jest prezydentem, czy wiceprezydentem miasta, to najważniejsze mają być miasto i jego mieszkańcy, a nie interesy partii. Koniec kropka. Ja wychodzę z takiego założenia i żaden Kierwiński czy Schetyna mnie nie przekonają, że jest inaczej. A że to się im nie podoba, to trudno. To ich problem, nie mój. Teraz problemem PO wydaje się być pana książka. Grzegorz Schetyna nie powinien spać spokojnie? - Ciekawe, że PO się obawia tej książki, skoro nikt jej jeszcze nie przeczytał. A może tam jest pochwała PO? A jest? - Niech poczekają cierpliwie, to się dowiedzą. Oni się boją, że jest tam coś przeciwko poszczególnym osobom z Platformy, bo wiedzą, co robili przez lata i teraz obawiają się ujawnienia. Sporo miejsca poświęci pan Platformie? - Trudno oddzielić wątek polityczny od wątku zarządzania miastem. Polityka miała istotny wpływ na to, co działo się w mieście. Za duży wpływ. W jakich obszarach? - Na przykład w sprawie sporu wokół zmian nazw ulic. Teraz mieszkańcy będą co trzy miesiące mieszkali przy innej ulicy, bo partie się kłócą, tak jakby nie można było normalnie usiąść i tego ustalić. Ale właśnie - nie można, bo spór polityczny jest tak głęboki i dzielący, że to bierze górę nad interesem miasta. Wobec tego może to nie warszawska, a krajowa polityka zadrży w posadach po pana książce? - Jeśli ktoś się spodziewa wątków kryminalnych lub opisywania, że w Ratuszu odbywały się imprezy jak u Berlusconiego, to się rozczaruje. Pokazuję w tej książce różne decyzje - te dobre i te, z którymi się nie zgadzałem. Przedstawiam też mechanizmy działania Ratusza, niewolne od osobistych układów czy zależności. Ta książka jest z jednej strony polityczna, a z drugiej w jakimś sensie edukacyjna dla tych wszystkich, którzy nie mieli okazji uczestniczyć w podejmowaniu decyzji, które dotyczą Warszawy. Jaki obraz Jacka Wojciechowicza wyłoni się z tej historii? - Obraz człowieka, który przez 20 lat budował Warszawę, nie był wolny od różnych błędów i kogoś, kto chciałby ten dobry czas Warszawy przedłużyć, stawiając akcenty w innych miejscach, niż to było za rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz. Przede wszystkim to obraz osoby dynamicznej, która chce rozwijać Warszawę. To nie jest książka, na której chcę zbudować swój mit. Publikacja zbiega się ze startem kampanii samorządowej. "Kulisy warszawskiego ratusza" będą pana asem w rękawie? - Trudno ocenić. Niektórzy uważają, że wydanie tej książki to świństwo, mimo że nikt jeszcze jej nie czytał... Ta książka nie jest pisana z taką intencją, by diametralnie odwrócić historię Warszawy. Dość długo się pan wzbraniał przed ogłoszeniem startu w wyborach samorządowych, nazywając je kibolską ustawką między PO i PiS. Dlaczego jednak chce pan w tej ustawce brać udział? - Bo Polacy mają już dosyć wojny PO-PiS-owej i ciągłego monopolizowania sceny politycznej. Te dwie partie tłuką się, jak kibole pod lasem. Najlepszym rozwiązaniem byłoby wysłać ich w kosmos, żeby naparzali się tymi bejsbolami gdzieś na stacji orbitalnej. Ciągle jednak to te dwie partie mają największe poparcie. - Ludzie zagryzają zęby, włączają telewizory i patrzą na tych samych podstarzałych bokserów - PO i PiS, którzy się ciągle tłuką. Chcą na siebie zwrócić uwagę całej publiczności, mimo że walka jest już nudna, żenująca i szkodliwa dla Polski. Wystarczy, że jeden powie "czarne", to drugi musi powiedzieć "białe", a rzeczywistość nie ma dla nich żadnego znaczenia. To jest chocholi taniec, do którego wciągają miliony Polaków. Po co, Polacy? Dajcie sobie spokój, wywalcie tych ludzi, zaczynając od samorządu. Swoim startem odbierze pan wyborców kandydatowi PO Rafałowi Trzaskowskiemu i zrobi prezent kandydatowi PiS. - Żeby wygrać wybory muszę zabrać głosy PO i PiS. Znam osoby, nawet z twardego PiS, które zamierzają na mnie głosować. Staram się jednak nie robić takich kalkulacji, skupiam się na przekonaniu Warszawiaków do idei. A ta jest prosta - samorząd niech będzie samorządem, a partie niech swoje walki toczą w Sejmie, choć byłoby dobrze, żeby i na scenie ogólnopolskiej zbudowano coś normalnego i wyrzucono ten cały PO-PiS. Poseł PO Andrzej Halicki mówi, że zawarł pan cichy sojusz z PiS. - To kolejna kłamliwa narracja na mój temat. Wystarczy posłuchać moich wypowiedzi, żeby się dowiedzieć, co ja myślę o PiS. Za każdym razem podkreślam, że duopol PO-PiS to jest nieszczęście, ale w tym duopolu większym nieszczęściem jest PiS. Scena polityczna w końcu się zmieni, niezależnie, czy tego chcą Schetyna i Kaczyński. Nie obawia się pan, że teraz zacznie się szukanie haków? - Przez te wszystkie lata pracy w samorządzie nie miałem problemów z wymiarem sprawiedliwości. Jak ktoś chce szukać na mnie haków, to proszę bardzo. Śpię spokojnie. Patryk Jaki i Rafał Trzaskowski - będą trudnymi rywalami? - Partie wystawiają w dużych miastach nie swoich najlepszych kandydatów, ale tych, którzy się cieszą największą popularnością. To trochę tak, jakby ktoś szedł na ważną operację do szpitala i nie kierował się tym, że chirurg ma najlepsze umiejętności, tylko tym, że chodzi do telewizji. To jest konkurs piękności, czy konkurs na włodarza, który ma stworzyć mieszkańcom możliwie najlepsze warunki do życia? A co pokazuje historia wyników wyborów na prezydenta stolicy? - Od lat 90. sytuacja ulega zmianie. Być może niebawem kandydaci, którzy mają do zaproponowania dobre i merytoryczne rozwiązania, a nie politykę, będą nabierali coraz większego znaczenia. Już dziś mamy w Polsce przykłady, że w dużych miastach mogą rządzić fachowcy, prawdziwi gospodarze, a nie ludzie sterowani. Jak Duda jest sterowany przez Kaczyńskiego, tak Jaki będzie sterowany przez Kaczyńskiego, a Trzaskowski przez Schetynę. Rafała Trzaskowskiego punktuje pan wyjątkowo często. - Nawet Hanna Gronkiewicz-Waltz go ostatnio wypunktowała, że proponuje Warszawie rozwiązania, które już funkcjonują. Gdyby Trzaskowski miał jaja, nie bawiłby się w prezydenturę Warszawy, na której kompletnie się nie zna, tylko zostałby liderem PO, jak mu proponowano. Tylko oczywiście wygrał koniunkturalizm, bo po co się narażać Grzesiowi, który potem może przeszkodzić w karierze? Lepiej przeczekać. Kto mu proponował, żeby został liderem? - Wielu posłów mówiło: Rafał, wystartuj. Tylko tu trzeba mieć odrobinę odwagi i charakteru. Może Trzaskowski uznał, że na razie Schetyna jest zbyt silny i nie ma z nim szans? - W mojej ocenie miałby szansę wygrać. Schetyna nie jest w stanie jednoczyć, prowadzi politykę cinkciarstwa. W jego mniemaniu zjednoczona opozycja, to jest zjedzona opozycja. Dzisiaj już resztki Nowoczesnej wystają z kociołka, w którym się gotuje. I tak ma skończyć każda opozycja. Grzegorz Schetyna uznaje współpracę tylko na tej zasadzie, że wszyscy mu się podporządkowują, a on korzysta. Tylko Polska traci... Kandydaturę Patryka Jakiego ocenia pan równie negatywnie jak Trzaskowskiego? - Oczywiście, że tak. Ma on jednak dwie pozytywne rzeczy, które go odróżniają od Trzaskowskiego - miał cokolwiek wspólnego z samorządem, bo był radnym i widać, że jemu się chce. Chociaż z tego "chcenia" wynikają same lapsusy, bo mówi na przykład o Dunajcu w Budapeszcie, a jako żywo jeszcze Dunajec przez Budapeszt nie płynie. Rozumiałbym, gdyby Patryk Jaki chciał wystartować na prezydenta Opola, natomiast jego start w Warszawie, to tak jakbym ja wystartował na burmistrza Nowego Jorku. Ale pan był wiceprezydentem Raciborza... - To moje rodzinne miasto i zostałem jego wiceprezydentem w latach 90-94. Miałem wówczas 27 lat i wybrano mnie tydzień po obronie pracy magisterskiej. Ta prezydentura była niesamowicie ważnym doświadczeniem, ale to było ponad 20 lat temu. Mieszkam w Warszawie wraz z rodziną od 1995 roku. Widzi się pan w roli kogoś, kto niszczy warszawski duopol Schetyny i Kaczyńskiego? - Przyjdzie gajowy i wszystkich wygoni do lasu... - taka rola byłaby najlepsza. Ale najlepsza nie tylko dla mnie, ale i dla Warszawy. Trzeba pogonić to towarzystwo. Nie ma żadnej potrzeby, żeby w samorządzie rządziły partie polityczne. Ja, choćbym nie wiem jak próbował, nie mam trzech-czterech tysięcy kolegów i koleżanek, których obsadzę na stanowiskach. A partie muszą obsadzić swoich członków na posadach - to dla nich sprawa życia i śmierci. I jaka jest szansa, że "gajowym" będzie akurat pan? - Nie biorę się za rzeczy, które są niemożliwe do zrealizowania. Co wskazuje, że ten start może się zakończyć sukcesem? - Wiele odbytych rozmów politycznych i indywidualnych. Tak doświadczonemu samorządowcowi wystarczą jedynie rozmowy? - Kampania wyborcza jeszcze się nie rozpoczęła. Nie można nawet zaprezentować programu dla Warszawy, bo byłoby to sprzeczne z ordynacją. Nie wszystkie podmioty polityczne określiły, kogo popierają. W tej chwili trwa pozycjonowanie się. Wyścig nie wystartował, jeszcze wszyscy stoją i pompują koła. Kto wspiera pana start? - W odpowiednim czasie przedstawię swój pomysł na Warszawę, a w ciągu kilku tygodni ogłoszę tych, którzy go popierają. Jaki stawia pan sobie cel na te wybory? - Wygranie ich. A jeśli się nie uda? - Nie biorę tego pod uwagę. Zawsze stawiam sobie maksymalne cele i na nich się koncentruję. Nie ma planu B? - Żeby osiągnąć cel, trzeba wysoko zawiesić sobie poprzeczkę. Ludzie, którzy nie wierzą w powodzenie swojego planu, nie osiągają sukcesu. Nie zamierzam brać udziału w rozgrywkach polegających na dzieleniu się stanowiskami, czy targowaniu się np. o wiceprezydenturę. Interesuje mnie tylko zwycięstwo. Wszystko albo nic. - Interesuje mnie realny wpływ na to, co dalej będzie działo się z Warszawą. Jeśli prześpimy dobry czas dla miasta, to będzie trudno w kolejnych latach wrócić do szybkiego tempa rozwoju. Porzuci pan politykę po przegraniu wyborów? - Być może zostanę radnym. Na pewno nie przestanę się interesować Warszawą, bo jestem prezesem Instytutu Rozwoju Warszawy. Poza tym to miasto jest moją pasją i nigdy go sobie nie odpuszczę. Pana plan rozbijania duopolu PO-PiS nie sięga do polityki krajowej? - Życzyłbym sobie, żeby pojawiły się osoby, które ten duopol będą rozbijać. Ja skupiam się na Warszawie i nie mam takich ambicji, żeby działać na scenie ogólnopolskiej. Warszawa nie jest dla mnie żadną trampoliną do dalszej kariery, tak jak dla Trzaskowskiego i Jakiego. Oni uważają stolicę za element kariery i koryto dla działaczy. Mnie interesuje tylko Warszawa. Rozmawiały: Jolanta Kamińska i Krystyna Opozda ***Zobacz również pozostałe wywiady z cyklu Rozmowa Interii :Borowski: Polski polityczny orzeł ma jedno skrzydło przetrącone Petru: Nie muszę być liderem, ale chcę mieć wpływ Romaszewska: To jeszcze nie koniec zmian Kopacz: PiS dostanie czerwoną kartkę Waszczykowski: Podobno dostałem przydomek "Mr. Presence" Prof. Dudek: Kosztowna operacja Jarosława Kaczyńskiego Liroy-Marzec: Każdy powinien sobie zrobić rachunek sumienia