Michał Kołodziejczak: Chcę być premierem
- Chcę wprowadzać wizje uczciwe dla wszystkich Polaków. Uważam, że z pozycji premiera będzie to dużo prostsze - mówi Interii lider AgroUnii Michał Kołodziejczak, który podczas sobotniej konwencji przedstawi pomysł na partię polityczną, która ma zmieniać Polskę. Jak? - Marszałek Piłsudski mówił, że k***y i złodziei trzeba pogonić. I ich po prostu pogonimy. (...) Obecni politycy to banda złodziei, która ukradła nam to, co najcenniejsze - nadzieję - uważa rolnik i polityk nazywany "nowym Lepperem". - Ciężko znaleźć drugiego takiego jak Andrzej Lepper. Z podobną charyzmą, doświadczeniem, mówiącego językiem Polaków. To człowiek, z którym ciężko się porównywać i nawet do tego nie aspiruję - przyznaje Kołodziejczak.
Łukasz Szpyrka, Interia: Który to już raz zakłada pan partię?
Michał Kołodziejczak: - Pierwszy.
A Prawda? A Zgoda?
- Prawda to był projekt polityczny, Zgoda to współpraca z jednym z europosłów. Byłem naiwny, zbyt optymistycznie patrzyłem w przyszłość. Dowiedziałem się, że w polityce nie można stawiać na czyjeś zasoby. Nauczyłem się tego bardzo szybko, więc dzisiaj budujemy wszystko od zera, z naszymi ludźmi. Poważnego projektu nie można robić po łebkach.
Już nie jest pan naiwny?
- Każdy uczy się przez całe życie. Myślę, że jestem uczniem wyjątkowo pojętnym. Naiwność chcę zastąpić romantyzmem i wolą walki.
Od zawsze był pan takim pojętnym uczniem?
- W szkole uczyłem się dobrze, ale krótko.
Krótko?
- Zawsze chciałem robić to, co kocham, czyli pracować. Skończyłem liceum i powiedziałem, że pieprzę studia, zaczynam robić biznes, chcę rozwijać gospodarstwo, bo na studiach ucieknie mi pięć lat życia. Maturę zdałem bardzo dobrze, choć dużo się nie uczyłem.
Dziś zrobiłby pan tak samo?
- Być może zacisnąłbym zęby i poszedł na studia zaoczne. Tylko po co, skoro lubiłem w sobotę pojechać na dyskotekę i oderwać się trochę od szarej rzeczywistości. Mówiąc szczerze, raz byłem w sobotę w szkole i pomyślałem, że weekend nie jest od tego, by siedzieć w książkach. Normalni ludzie po całym tygodniu pracy odpoczywają. Też tego chciałem. Przecież ja nigdy nie miałem wakacji.
Nigdy?
- Może raz, z 10 lat temu. Od podstawówki, przez gimnazjum i liceum pamiętam, że całe wakacje spędzałem na wyrywaniu chwastów w kapuście. To mój jedyny obrazek z wakacji. Ale nie mam do nikogo pretensji, bo każdy odpoczywa inaczej.
Ziemię dostał pan od ojca?
- Wcześniej na to zapracowałem. Dojeżdżałem do liceum 20 km, a kiedy szedłem na przystanek autobusowy miałem w kieszeni 5 zł. W domu nie było pieniędzy. Myślałem sobie tak: jak wyjdę 10 minut wcześniej, to przejdę na kolejny przystanek i dzięki temu kupię tańszy bilet. Zaoszczędzę 30 gr na bułkę. W domu się nie przelewało, dopiero później było lepiej. Ojciec rzeczywiście przekazał mi kilkanaście hektarów, ale od dziecka pracowaliśmy ciężko razem, by te hektary mieć. Dziadek zostawił mu 12 hektarów, a my to pomnożyliśmy.
Nie różni się pan od bogatych dzieci z miasta, którym rodzice na start kupują mieszkania.
- Wie pan, kiedy dostałem od ojca pierwszą ziemię? Dwa lata temu. Byłem już po trzydziestce. Nie traktujemy tego wszystkiego jako moje, rodziców, czy trójki mojego rodzeństwa. Wszystko jest nasze. Zresztą, czy ten, któremu rodzice kupili mieszkanie, jest gorszy? To chyba ambicja każdego rodzica. To na tym wygrało Prawo i Sprawiedliwość.
Co ma pan na myśli?
- 500 plus.
500 plus?
- Odnieśli sukces nie dlatego, że dali 500 złotych, ale dlatego, że odczytali nadzieje społeczne. Dzięki tym pieniądzom rodzice mogli poczuć się prawdziwymi rodzicami. W końcu mogli dać coś swoim dzieciom. To była wielka mentalna zmiana. Takie półgłówki jak Tusk czy Budka tego po prostu nie kumają. Zresztą PiS też się z czasem pogubił. Wiem, jak to jest mieć w kieszeni 5 zł, jechać do miasta, gdzie mają cię za wieśniaka, uważają się za lepszych. To była wielka szkoła życia.
Dziś może się pan do nich szeroko uśmiechnąć, bo się pan dorobił. Co wpisze pan do oświadczenia majątkowego?
- Posiadam 20-hektarowe gospodarstwo, które warte jest kilka milionów złotych. Udało mi się zgromadzić majątek, bo ciężką pracą można do czegoś dojść. Dziwię się politykom, którzy nic nie mają, tylko angażują się politycznie. Z czego oni żyją? Co daje im komfort i bezpieczeństwo? Oni są skazani, by ciągle szukać okazji w innej partii, gdzie przechodzą jak pies z kulawą nogą. To klęska całego systemu.
Dorobił się pan w 10-15 lat, żyje na dobrym poziomie. To co się panu nie podoba?
- Obawa, że wszystko mogę stracić z dnia na dzień.
Kto miałby to panu zabrać?
- Nikt tego nie zabierze, ale inni doprowadzą do tego, że wszystko upadnie. Przerobiłem to na własnej skórze, kiedy nasze państwo nie stanęło w obronie rolników, gdy Rosja nałożyła embargo. Straciliśmy mnóstwo pieniędzy. Innym razem największe firmy, które mają w Polsce wielki obrót detaliczny, powiedziały wprost: "ja od Kołodziejczaka nie kupię. Ma dobry towar, ale od niego nie bierzemy".
Bo awanturnik?
- Bo pokazuje, jak wygląda świat. Inny przykład: duże firmy przetrzymują kogoś, by ten opuścił cenę. Największa sieć handlowa w Polsce ma w rynku detalicznym 33 proc., czyli karmi co trzeciego Polaka. Dzwonią do mnie rolnicy, przedsiębiorcy i mówią: "Michał, powiedzieli, że nie kupią od nas towaru przez dwa miesiące". I taki rolnik schodzi z ceny.
Wolny rynek.
- Raczej wyzysk. Żaden rząd nie przedstawił planu, by się temu przeciwstawiać. Wpuścili na polską ziemię gości, którzy zaczęli nam narzucać swoje prawa i pomysły. Mówią, że są naszymi sąsiadami. Nie, są gośćmi. A jak ktoś jest gościem, to powinien przestrzegać naszych praw. To my tu żyjemy i jesteśmy podmiotem, który ma ustalać zasady. Nie podoba mi się, że przychodzi ktoś, kto mówi, że w jego sklepie produkty nie będą znakowane. Co to w ogóle ma być? Nie podoba mi się, że przychodzi firma do Polski, zatrudnia tanią siłę roboczą, a zarząd i kierownictwo przyjeżdża z Niemiec i Holandii.
Co pan chce zrobić?
- Trzeba ich zmusić do szanowania ludzi. Będą nas szanować, jeśli prawo będzie sztywne. Wystarczy wprowadzić proste regulacje - narzucić nasze zasady dotyczące polityki zakupowej i cenowej. Brakuje też choćby oznaczeń polskich produktów.
Zależy panu na tym, by w sklepach było więcej polskich produktów, czy żeby były tańsze? Bo chyba to się wyklucza.
- W żadnym wypadku. To największy błąd, który daliśmy sobie wmówić. Chcę, by w sklepach było 80 proc. polskich produktów, jeżeli chodzi o żywność. To strategiczny element budowania dobrobytu Polaków i silnej gospodarki. Dziś, w trakcie pandemii, w niespokojnych czasach na wschodzie, można spodziewać się wszystkiego. Jeśli kupujemy od 10 lat ziemniaki z Rosji, a nagle zostanie zamknięta wymiana handlowa, to po prostu nie mamy ziemniaków. Czas na stabilizację. Musimy mieć nasze ziemniaki i nasze produkty. Niemcy to wiedzą, a my nie.
Uprawia pan ziemniaki?
- Głównie kapustę, ale ziemniaki to symbol tego, jak w 20 lat można zniszczyć to, co było symbolem polskiej wsi. Gdybym żył z ziemniaków, to chyba bym umarł. Wielu rolników zrezygnowało z ich uprawy, bo było to nieopłacalne - wszystko trafia do pośrednika albo sieci handlowej. Chcemy jasnego powiązania ceny końcowej z ceną dla producenta. Nie może być tak, że supermarket będzie zarabiał siedem razy tyle, co producent. Trzeba skrócić łańcuch dostaw przez wymuszenie, czyli powiązanie ceny końcowej z tą u producenta.
W jakich proporcjach?
- Pół na pół. Złotówka dla mnie, dwa złote w sklepie.
Trudny czas na takie zmiany przy szalejącej inflacji.
- Będzie tylko gorzej. W pierwszym kwartale przyszłego roku inflacja, jeśli chodzi o żywność, będzie dwucyfrowa. Zobaczy pan, że zabraknie ziemniaków. Ale od tego się zacznie, bo zabraknie też schabu i drobiu. Już dziś szukają drożej za granicą, bo zrobiliśmy wielkie zło - zaniechaliśmy produkcji. Nie będziemy już z wyboru szukać tańszych produktów za granicą, ale będziemy do tego zmuszeni.
Nie da się walczyć o te postulaty bez zakładania partii politycznej?
- Nie da się. We wszystkich resortach afera na aferze, ludzie są skompromitowani. Politycy nie zajmują się tym, o czym mówimy, ale własnymi problemami partyjnymi. Cóż z tego, że przekazujemy dobre pomysły, jeśli ich nie realizują? Mamy wypruwać sobie żyły i być traktowani na gorszych zasadach? Nie możemy ciągle stać na ulicy, bo każdy z nas ma też swoje życie. Po to mamy demokratyczne państwo, by brać udział w procesach decyzyjnych.
Trzeba przyznać, że wasze akcje na ulicy bywają głośne.
- Na ulicy zrobiliśmy bardzo dużo, ale przychodzi moment, kiedy trzeba się profesjonalizować. Kiedy widzimy analogiczne problemy w innych aspektach życia i gospodarki, to wiemy, że chcemy działać szerzej. Przecież kobieta na wsi ma przynajmniej 50 km do ginekologa. To chore.
Co zaproponujecie podczas sobotniej konwencji?
- Pojawi się np. punkt "Polska musi być zaplanowana, a nie przypadkowa". Trzeba dobrze zaplanować nasz kraj.
I ma to zrobić ruch rolniczy.
- Nie da się reprezentować tylko rolników albo wsi. Zasady, które trzeba wprowadzić, dotyczą wszystkich. Polaków można podzielić jedynie na dwie grupy: na tych, którzy wierzą, że coś można zrobić, i na tych, którzy się poddali. Staramy się reprezentować mieszkańców wsi, małych miast, producentów żywności, pracowników, ale też innych.
Dlaczego wieś głosuje na PiS?
- To proste - banda debili z opozycji nie zachowuje się normalnie i nie walczy o głosy polskiej wsi. To wielki grzech zaniedbania opozycji, która na wsi nie istnieje. Ludzie zagłosowali na PiS, bo opozycja nie rozmawiała z AgroUnią. Dlatego nie będziemy nikogo prosić i sami będziemy walczyć, by ludzie byli godnie reprezentowani.
Wcześniej wieś reprezentowało PSL. Dlaczego ją straciło?
- PSL nie straciło polskiej wsi, ale ją porzuciło. Czy kiedykolwiek godnie ją reprezentowało? Mam wątpliwości. PSL zawiodło wieś. Ludzie nie czuli, że ci politycy mówią ich językiem. Na siłę chcieli wejść do miasta, co skończyło się wielką kompromitacją. Ludzie to widzą.
Pamięta pan początek XXI wieku? Na polskiej wsi doszło do wielkiej bitwy między Samoobroną a PSL.
- Jedynie przebłyski. Samoobrona była przedstawiana trochę jak dziś AgroUnia. Jako ci, którzy robią dużo hałasu, ale nie mają pomysłów programowych. Życie pokazało, że jest inaczej, bo Samoobrona zanotowała świetny wynik.
Stała się trzecią siłą w kraju, ale tak szybko jak się pojawiła, równie szybko upadła. A PSL trwa.
- Zastanawiam się, czego tam zabrakło, a wnioski staram się przekładać na organizację naszego przedsięwzięcia.
Jakie to wnioski?
- Widzę potrzebę budowy silnego zaplecza, silnego biura. Ludzie nie mogą chodzić własnymi ścieżkami opierając się wyłącznie na tym, co mówi lider. Ciężko znaleźć drugiego takiego jak Andrzej Lepper. Z podobną charyzmą, doświadczeniem, mówiącego językiem Polaków. Samoobrona nie była jednak tak zbudowana, jak choćby PSL, by przez dłuższy czas wywierać odpowiedni wpływ w rządzie. Pamiętam jednak ten wielki optymizm na polskiej wsi, kiedy Lepper budował swoją partię. To był fenomen.
Do powtórzenia?
- Czemu nie. Poznałem ludzi, którzy budowali z Lepperem Samoobronę. Po śmierci lidera w partii doszło do wielkiej wojny o przywództwo. Osobiste interesy wzięły górę. Partia musi być dobrze osadzona nie tylko w środowisku, ale w przestrzeni organizacyjnej. Tego zabrakło nam dwa lata temu. Napędza nas pewien romantyzm, ale przychodzą momenty, kiedy trzeba wysłać 100 maili, odebrać 50 telefonów, wykonać 20 przelewów, porozmawiać z ludźmi. Silna partia musi mieć serce, bazę, czyli zbudowane silne zaplecze, być sprawna organizacyjnie. Bez tego nam się nie uda. Być może tego zabrakło Samoobronie.
Zaprosiłby pan ludzi z Samoobrony na swoje listy wyborcze?
- Ich czas chyba już minął. Budujemy młodą frakcję.
Wspomniał pan, że ciężko znaleźć drugiego Leppera. O panu tak mówią.
- Nie ma drugiego Leppera. To człowiek, z którym ciężko się porównywać i nawet do tego nie aspiruję. Pewnie mieliśmy wspólne cechy, jak choćby odwagę. Potrafił mówić prostym językiem, co też staram się robić. A to trudne, bo języka zwykłych ludzi wielu nie chce w ogóle rozumieć. Lepper był fenomenem i legendą polskiej wsi.
Ile pieniędzy potrzebuje pan na kampanię wyborczą?
- Dużo. Pieniądze to jednak najmniejszy problem. Po pierwsze, trzeba uwierzyć i przekonać innych, że można. Jeśli zaprezentujemy dobrą wizję, to ludzie w to uwierzą. Mój przyjaciel mówił: "Michał, jak chcesz coś robić, to pokaż to innym, a wtedy pójdą za tobą".
I dadzą pieniądze.
- Ludzie chcą inwestować w lepszą przyszłość, to normalne.
PSL wydał na ostatnią kampanię 8,5 mln zł.
- PSL dostaje choćby subwencję, a to nie pozwala nam z nimi rywalizować na czystych zasadach. Tylko PSL nie jest dla nas konkurencją. Uważam, że ludzie dzielą się na dwa kolory - uczciwych i łajdaków. A tacy są w PSL, PiS, PO i wszędzie. Tak jak mówił marszałek Piłsudski: k***y i złodziei trzeba pogonić. I ich po prostu pogonimy. W PiS też jest kilku porządnych, ale co z tego, skoro nie widzą innego świata. Miałem kiedyś króliki, które umiały żyć tylko w klatce, a na podwórku nie wiedziały, co się dzieje. Polityków trzeba wypuścić z klatek, bo nie wiedzą, jak wygląda świat. Połowa ludzi dostałaby zawału, gdyby PiS się rozpadł. Obecni politycy to banda złodziei, która ukradła nam to, co najcenniejsze - nadzieję. Dziś nie ma w Polsce nikogo, kto spokojnie patrzy w przyszłość.
Jak wysoko będzie pan licytował?
- Żaden kolejny rząd nie powstanie bez nas.
Pan miałby w nim być ministrem rolnictwa?
- Premier jest do zmiany.
Chce pan być premierem?
- Chcę wprowadzać wizje uczciwe dla wszystkich Polaków. Uważam, że z pozycji premiera będzie to dużo prostsze.
Ambitne.
- Chcemy zmieniać kraj. Co zrobi minister Kowalczyk? Nic, bo nie ma narzędzi, które ma premier. Premier natomiast nie rozumie ludzi, bo odarł ich z marzeń. Z tego, że może być normalnie, inaczej niż za Platformy. Jeszcze bardziej podzielili ludzi. Niedawno Tusk przypomniał słowa Kaczyńskiego, że nawet brudną szmatą można zrobić porządek w kraju. No ale nie, bo ta brudna szmata za chwilę brudzi jeszcze bardziej. Jeżeli widzę, że skompromitowani ludzie mają zmieniać Polskę, to coś jest nie tak.
Wpis prawdopodobnie dotyczył Łukasza Mejzy, który zresztą też niedawno mówił w rozmowie z WP, że chce być premierem.
- To polityczny Teletubiś. Miałem kiedyś okazję poznać Mejzę i potrzebowałem 15 minut, by tego człowieka prawidłowo ocenić. Nie rozumiem, jak taka łajza, jak Łukasz Mejza, może być wiceministrem. To źle świadczy o samym premierze, który jest do zmiany.
Czego się pan dowiedział w 15 minut?
- Że ten człowiek chce tylko dorwać się do władzy. Wielki cwaniak, który opowiada o sobie niestworzone historie. Zdziwiłem się, że politycy bardziej doświadczeni ode mnie, chcieli z nim cokolwiek robić. Nie chcę do tego wracać, bo na pewno podczas tego spotkania zostałem kilka razy okłamany. Zachowałem neutralność i po prostu nie spotkaliśmy się kolejny raz.
Jest pan zaszczepiony?
- Nie, ale się zastanawiam.
Dlaczego wieś nie chce się szczepić?
- Bo ludzie nie mają zaufania do tych, którzy te szczepienia polecają. Nikt nie wierzy tej bandzie łajdaków.
Do szczepień zachęcają przede wszystkim lekarze.
- Różnie jest z lekarzami. Nie uważam się natomiast za antyszczepionkowca. Niech każdy robi to, co chce. Zresztą "pandemia" nie kojarzy mi się ze szczepieniami, a z zamkniętą gospodarką. Rok temu producenci żywności nie dostali ani złotówki z żadnej tarczy antykryzysowej.
Dlaczego męczy pan zwierzęta?
- Nie męczę zwierząt.
A słynne już świnie?
- Mam dokumenty, opinie, które mówią jasno, że wszystko przebiegało w porządku. Nad zwierzętami znęcają się minister i premier, którzy pozwalają, by przerastały nam wielkie świnie, a w tym czasie sprowadzamy niezbadane mięso z Danii i Hiszpanii.
A dlaczego marnujecie żywność? Kapustę, jajka i ziemniaki rozrzucaliście w różnych miejscach Warszawy. Według raportu Szlachetnej Paczki 2 mln ludzi w Polsce żyje poniżej granicy skrajnego ubóstwa.
- Czasem trzeba zrobić mały krok wstecz, by zrobić kilka do przodu. Pamięta pan, jak rozdawaliśmy jabłka w Warszawie? Jak woziliśmy produkty do jadłodajni dla bezdomnych?
Pamiętam też zdjęcie starszej pani, która zbiera rozsypane przez was jabłka na Placu Zawiszy.
- Dlatego też chcemy działać. Ludzi w Polsce nie stać na jabłka, bo supermarket sprzedaje je bardzo drogo. AgroUnia to zmieni i każdego będzie stać na jabłko.
Przeprowadzi się pan do Warszawy?
- Mam żonę, małą córkę, duże gospodarstwo i 200 km do Warszawy. Trudno to wszystko połączyć, bo dotąd nie wyobrażałem sobie niczego innego, ale życie mnie do tego zmusiło. Nie przeprowadzę się do Warszawy, bo mój dom jest na wsi. Ale może kupię helikopter.
Helikopter?
- Nie stać mnie na to, a mówiąc poważnie, dziwię się, że premier jeździ po Polsce samochodem i marnuje tyle czasu. To dziwna sprawa.
Na kogo głosował pan w wyborach prezydenckich?
- Po pierwszej turze zadzwoniłem do sztabu Trzaskowskiego. Wychodziłem z założenia, że dobrze mieć prezydenta i rząd z różnych obozów. Powiedziałem ludziom Trzaskowskiego, że brakuje im głosów wsi. Zaproponowałem pewną pomoc, bo sugerowałem, by pokazali wieś, by się mocniej zaangażowali. Wie pan co zrobili? Nawet nie oddzwonili. PiS wygrywa na wsi, bo chociaż udaje w kampanii, że zależy im na wsi.
Wygrał Andrzej Duda.
- A pogarda opozycji sięgnęła zenitu. Rozmawiałem z tą kobietą ze sztabu Trzaskowskiego już po wyborach. Powiedziała, że byli przekonani, że wygrają. To tak, jakby ktoś nie znał tabliczki mnożenia. Mówiąc szczerze miałem potem gorzką satysfakcję, bo przegrali na własne życzenie.
Rozumiem, że sztab Trzaskowskiego się na pana wypiął. Może wciąż polska polityka nie traktuje pana poważnie?
- Szczerze?
Szczerze.
- Mam to w dupie. Im dłużej nie będą nas traktować poważnie, tym lepiej dla nas. Dla mnie liczy się kontakt z ludźmi, co pokażemy na konwencji. Będą tam zwykli ludzie, którzy chcą jednego - zmienić ten kraj na lepsze. I nam się to uda.
Rewolucjonista, który chce wywrócić utrwalony od lat porządek.
- Porządek? Porządek to my chcemy zrobić.
Rozmawiał Łukasz Szpyrka