Janusz Piechociński: Wyciąłem co najmniej 48 tys. botów na Twitterze
- Zbliżam się do 100 tys. obserwujących. Byłoby dużo więcej, ale wyciąłem co najmniej 48 tys. botów. Co jakiś czas robię przegląd. Wchodzę w interakcje jedynie z tymi, którzy są podpisani imieniem i nazwiskiem. Jeśli jednak gość jest anonimowy, to dostaje w czapę. Jest banowany bez litości - mówi Interii były wicepremier i minister gospodarki Janusz Piechociński. Były polityk, okrzyknięty "królem Twittera", w rozmowie z nami ujawnia m.in. jak zaczęła się jego przygoda z social mediami i co łączy go z prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim.
Łukasz Szpyrka, Interia: Panie premierze, z życzeniami dzwonię. Wszystkiego najlepszego.
Janusz Piechociński: A wzajemnie! Żeby ten rok był lepszy niż poprzedni. Jesteśmy już tak daleko w tym 2021, że zapomniałem, że nowy rok się zaczął.
Tyle że dzwonię z życzeniami urodzinowymi.
- To się pan pospieszył, bo do lutego jeszcze trochę.
Właśnie stuknęło panu pięć lat na Twitterze. Nie wierzę, że pan zapomniał lub tego nie policzył.
- Rzeczywiście! No to, proszę pana, to zupełnie inna rozmowa.
Rozmawiajmy. Jak to z tym Twitterem jest?
- Trochę więcej niż pięć lat temu, w grudniu, odszedłem z polityki. Obiecałem żonie, że do niej nie wrócę. Do polityki, nie do żony. Pasja edukatora i szerzenia innego spojrzenia na rzeczywistość została. Bo diabeł tkwi w szczegółach, a my najczęściej dostajemy gotowy przekaz, zbitkę jakichś poglądów, nawet nie mamy czasu ich weryfikować. W styczniu przypomniałem sobie, że jest coś takiego jak Twitter, który jest kapitalną metodą komunikacji. Nie zajmuję się bieżącym komentowaniem działań polityków, a w zasadzie tego unikam, bo może mnie to z powrotem wciągnąć. Teraz mogę wykorzystywać doświadczenie, które zdobyłem w ciągu 30 lat. Jak mi brakuje partnerów do rozmów, to wrzucam różne rzeczy na Twittera lub Linkedina, po japońsku, koreańsku, a w efekcie mam 200 zapytań i ofert, którymi się zajmuję. Twitter służy mi do komunikacji globalnej. A przy okazji z dumą obserwuję, kto mnie śledzi.
Kto na przykład?
- A to już niech pan sobie sprawdzi.
Chce mnie pan zmusić do przejrzenia pana 100 tys. obserwujących?
- Zbliżam się do tej setki. Byłoby dużo więcej, ale wyciąłem co najmniej 48 tys. botów. Co jakiś czas robię przegląd. Wchodzę w interakcje jedynie z tymi, którzy są podpisani imieniem i nazwiskiem. Jeśli jednak gość jest anonimowy, to dostaje w czapę. Jest banowany bez litości. Kilku natomiast odwiesiłem, bo prosili o to różnymi kanałami.
Banuje pan też polityków?
- Kłamców. Niestety większość tego typu przypadków pochodzi z obozu obecnie rządzącego. To jest najgorsze w polskiej polityce. Rozumiem, że rok czy dwa po zmianie władzy można jechać po odchodzącej władzy, ale nie dłużej. Choć ja nigdy tego nie robiłem.
Jak wygląda pana dzień?
- Jestem pracoholikiem, ale ostatnio zwolniłem. Zamiast 16-18 godzin dziennie pracuję już tylko 12-14. Stale korzystam z kilkudziesięciu portali. Zaczynam dzień od analizy - jeśli interesuje mnie rynek zbóż, to sprawdzam giełdę w Chicago, jeśli transport - to indeks szanghajski. Jest tego trochę. Później wchodzę w bardziej szczegółowe portale, których jest 40. Najciekawsze linki sobie zachowuję i wracam do nich, kiedy nie pracuję, najczęściej w sobotę. Wtedy czytam. Zapisuję sobie przy okazji najciekawsze rzeczy i od czasu do czasu trafia się lawina różnych ciekawostek. Wrzucam je na Twittera i patrzę na reakcje.
Jakie są to reakcje?
- Na początku nie mogłem znieść skrajnej chamówy. Podyktowanej polityką, ale też zwykłą sytuacją, która chyba działa tak - jest w miarę rozpoznawalny gość z życia publicznego, to trzeba z nim jechać z grubej rury. Zwykła chamówa. Czytam: "jak ty śmiesz, chamie, w ogóle się odzywać. Powinieneś naród przeprosić". Całe to towarzystwo i sztuczne boty wyciąłem.
Pan banuje w Polsce, a za oceanem to Twitter zablokował Donalda Trumpa. Pytam więc polskiego "króla Twittera" o ocenę tego, co tam się stało.
- Trump urwał się wszystkim. Najczęściej, stety lub niestety, konta politykom prowadzą asystenci. W tym przypadku Trump sam decydował, co znajdzie się na jego profilach. Nie miał nikogo, kto weryfikowałby jego wpisy. Bywa, również w Polsce, że niedojrzały asystent rzuci jakąś głupotę. Ale kiedy robi to już sam polityk, to jest to niebezpieczne. Stąd bierze się obrzydzenie do polityki. Gorzej, że nasz świat przyzwyczaił się do polityki a’la Trump. Samoloty już prawie lecą bombardować jakiś region świata, a w następnym komunikacie dowiaduje się pan, że nie wystartowały. Kiedyś było to prostsze. Wystarczyło sfałszować depeszę emską, a jeszcze wcześniej wypowiedzieć wojnę. Teraz wrogowie się nie widzą, tylko strzelają do siebie za pomocą internetu. Nie ma czasu na refleksję, a strzał wylatuje błyskawicznie. Przestrzeń internetowa miała dać nam wolność, a dała przestrzeń na totalną głupotę, niczym nieweryfikowaną. W internecie z równą siłą wybrzmiewa głos wirusologa prof. Krzysztofa Pyrcia, jak i płaskoziemcy, który twierdzi, że szczepionkę zrobiono z płodów abortowanych dzieci. Do czego doszliśmy? Nikt tych informacji nie weryfikuje. Również dlatego zdecydowałem się pisać na Twitterze.
Podaje pan suche fakty, liczby, informacje. Nie interpretuje ich pan. Dlaczego?
- Gdybym zaczął wszystko tłumaczyć, potrzebowałbym mnóstwo miejsca. Na Twitterze tego miejsca nie ma. Nie jestem z tych, którzy zamkną temat w 460 znakach. Sam pan to chyba widzi, bo mieliśmy rozmawiać krótko. Twitter z definicji jest krótką formą i muszę ograniczyć się do faktów. Celowo też często nie wpisuję źródła. Jeśli ktoś chce sprawdzić, czy napisałem prawdę, musi się odrobinę wysilić.
Chce pan zmusić odbiorcę do myślenia i działania.
- Prosty przykład. Nie wrzucam linku do zarejestrowania się na ważną konferencję, ale po prostu o niej informuję. Jeśli kogoś to zainteresuje, to sam wpisze jej nazwę w Google i znajdzie link do rejestracji.
Ale co z tym Trumpem?
- Użyję porównania, choć pewnie trochę na wyrost. Chociaż oddaje to groźbę zjawiska. W którymś momencie wokół pewnego Adolfa pojawiło się kilku zdolnych marketingowców, którzy zbudowali nową narrację. Pomyślano, że byłoby dobrze wykorzystać rodzące się nowe media, przeloty samolotami, wielkie wiece, radio, a potem jeszcze film. W naszej epoce mamy jeszcze inne możliwości. Problem polega na tym, że facet, który przegrał wybory, zakwestionował ich reguły tylko dlatego, że je przegrał. Na koniec doprowadził do dramatycznej sytuacji. A mogło być jeszcze gorzej, gdyby nie refleksja jego najbliższego otoczenia. Z drugiej strony, zresztą jak pan wie, od dawna jestem zwolennikiem budowania europejskiej chmury. Jeszcze w czasach sejmowych mówiłem, że pojawia się nowa dyktatura - wielkich światowych firm, którym oddajemy wszystko. Oddajemy wielkim korporacjom wielką wiedzę o nas, o naszym świecie, robimy to za darmo, a nawet pozwalamy na sobie zarabiać.
I to wielkie korporacje dziś rządzą światem? Czy jeszcze rządy? Jeśli wielka firma blokuje prezydenta najpotężniejszego państwa na świecie, to można nabrać wątpliwości.
- Rządzą ci, którzy mają dostęp do informacji, potrafią ją wykorzystywać i zrozumieli, że globalny wymiar gospodarki i społeczeństwa spełnia się na dobre i na złe. Nawet trucizna może być lekarstwem, oczywiście w odpowiednich dawkach. Nie ma więc prostej odpowiedzi. Kiedyś Cambridge Analytica wysłało 2 mld maili i wygrało referendum w Wielkiej Brytanii. Przywróciło kontrolę. Ale komu? Tym którzy głosowali, że jeśli nie wyjdą z UE, to 70 mln Turków pojawi się na Wyspach w ciągu roku? Musimy nauczyć się, wszyscy, włącznie z Donaldem Trumpem, mądrze i odpowiedzialnie korzystać z tych dóbr. Samochód służy do przemieszczania się, ale pytanie, czy samochód dla narkomana lub alkoholika jadącego pod prąd służy do tego samego. Można ciągnąć różne wątki i nie ma dobrej odpowiedzi.
Pan sam prowadzi swoje konto?
- Nie ma możliwości, by ktokolwiek korzystał np. z mojego adresu mailowego. Żony, nazwiska, adresu mailowego i numeru telefonu nie zmieniam.
Raz na jakiś czas zmienia pan pewnie samochód.
- To przedmiot, więc tak. Ale powiem panu, że jestem wielkim kociarzem. Zresztą tak jak prezes Jarosław Kaczyński, którego pozdrawiam. Tylko to nas łączy. W związku z naturalnym cyklem Rudzik został zamieniony na Punię, a Punia na nowego kotka, którego dostałem na 55. urodziny. Leży tu obok i kładzie mi się na klawiaturze, żeby wymusić głaskanie.
Szczepił go pan?
- Oczywiście.
To pana hasła mogą nie być bezpieczne. A co, jeśli został mu wszczepiony chip?
- Nie doceniamy zwierząt domowych. One są mądrzejsze. Ten kot rozumie się z właścicielem bez słów. Zdradza mnie tylko wtedy, kiedy żona otwiera lodówkę i wyjmuje dla niego świeżutką wątróbkę.
Dużo czasu spędza pan przed komputerem?
- Zbiera się tego trochę. W pandemii jeszcze więcej. W zeszłym roku zrobiłem 74 wielkie telekonferencje z Azją. Mówię tylko o tym, co zrobiłem z Azją. Proszę dodać Twittera, spotkania na Zoomie, wywiady. Jest tego dużo.
Nie za dużo?
- Ostatnio brakuje mi kontaktów z ludźmi. Jesteśmy, z samej definicji człowieczeństwa, istotami rodzinnymi. Zaczyna mi brakować fizycznego kontaktu z ludźmi. Zawsze lubiłem, nawet gratis, mieć wykłady na warszawskich uczelniach. Podobało mi się, że swoją wiedzę i doświadczenie mogę przekazać innym. Bo bardzo lubię też przebywać z młodszymi.
Jest pan uzależniony od mediów społecznościowych?
- Gdyby pan zapytał o to moją żonę i dzieci, to wiem, jakby odpowiedzieli. Ja oczywiście odpowiem, że nie.
Kojarzy pan Łukasza Boka i Michała Rogalskiego? Ich profile w trakcie pandemii zaczęły śledzić tysiące ludzi. "Król Twittera" czuje oddech na plecach?
- To nie ja się tak nazwałem. Ktoś tak powiedział. Nie idę na tempo i liczbę obserwujących. Wyszukuję i wrzucam informacje, które później wykorzystuję. Po pierwsze informuję, co robię w obszarze zawodowym. Równolegle z pasją do Twittera powstała Izba Polska-Azja, której jestem społecznym prezesem, a do tego pracuję na swoim. Przyzwyczaiłem się, że życie polega na zmianach. Nie zawsze trzeba i chce się być w polityce. Trzeba znajdować nowe pola aktywności i pasje. Choćby pasje w lekturach.
Co pan czyta?
- Co roku na wakacje przygotowuję inny, zaskakujący zakres lektur. Ostatniego lata skupiłem się na całej erze dojścia Hitlera do władzy. Przeczytałem 20 pozycji, łącznie ok. 18 tys. stron. Mogę startować w "Wielkiej Grze".
Jakie refleksje?
- Zadaję sobie pytanie, czy nasz świat znajduje się w 1929 roku, czy już w 1931.
Może w 1930?
- Niestety. To pesymistyczny wniosek po tej lekturze.
Rozmawiał Łukasz Szpyrka