Koniec Leppera, początek Giertycha?
W sensie politycznym mijający rok był niezwykle ciężki - ocenia politolog z Uniwersytetu Śląskiego Marek Migalski. Jednocześnie uchyla się on od odpowiedzi na pytanie, czy państwo było dobrze, czy źle rządzone.
Jaki był w polityce odchodzący rok? Dobry, jak twierdzi koalicja, czy bardzo zły, jak uważa opozycja?
Bezspornie był ciężki. Praktycznie można powiedzieć, że w tym czasie mieliśmy aż cztery rządy. Mniejszościowy Kazimierza Marcinkiewicza, potem jego gabinet uzyskał poparcie paktu stabilizacyjnego. Następnie rząd mniejszościowy stał się większościowym, gdy weszli do niego wicepremierzy Giertych i Lepper, wreszcie przyszedł czas na gabinet Jarosława Kaczyńskiego. Do tego był to rok wyborczy, w którym wybuchły afery: Renaty Beger z taśmami oraz "naziafera" i "seksafera". Kilka razy groziły nam wcześniejsze wybory, tak więc w sensie politycznym mijający rok był niezwykle ciężki.
Ale czy mimo to państwo było rządzone dobrze czy źle?
Politolog nie ma prawa odpowiadać na takie pytanie, od tego są wyborcy. Mogę tylko odpowiedzieć, czy Prawo i Sprawiedliwość, czy Jarosław Kaczyński mogą uznać ten rok za udany. I na tak postawione pytanie odpowiedź musi być pozytywna. Dlaczego? Gdyż mimo że obecny rząd jest koalicyjny, to realizuje politykę wyłącznie partii premiera Kaczyńskiego. PiS-owi udało się utworzyć Centralne Biuro Antykorupcyjne, zlikwidować WSI, znowelizować zasady lustracji, opanować Ministerstwo Spraw Zagranicznych i wymienić większość ambasadorów, obsadzić Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, a niedługo na czele NBP stanie przychylny im ekonomista. Zostały więc zrealizowane niemal wszystkie sztandarowe założenia wyborcze. Do tego proszę pamiętać, że PiS co najmniej nie przegrał wyborów samorządowych i jest mocno osadzony w regionie. A więc dla prezesa Jarosława Kaczyńskiego nie był to zły rok.
2007 będzie równie udany?
Jeżeli nie zostaną rozpisane wcześniejsze wybory i Kazimierz Marcinkiewicz nie będzie miał okazji opuszczenia PiS-u, zamieniając obecne osamotnienie na własną samodzielność, to Prawo i Sprawiedliwość może spać spokojnie. Pozycja jej lidera jest niezagrożona, a wśród całego kierownictwa jedynie Ludwik Dorn potrafi przeciwstawić się Kaczyńskim. Nie niesie to jednak żadnego niebezpieczeństwa, gdyż wicepremier nie zamierza przejmować władzy ani dokonywać żadnych rozłamów. Kaczyńscy to chyba jedyni polscy politycy, którzy mają plan polityczny rozpisany na lata, który można nawet nazwać projektem cywilizacyjnym państwa. To coś więcej niż sama chęć sprawowania władzy. Można nie zgadzać się z ich wizją uprawiania polityki, ale jestem przekonany, że nadrzędnym celem Kaczyńskich nie jest własna kariera, lecz dobro Polski. To typowi propaństwowcy.
Pomówmy teraz o Platformie Obywatelskiej, gdzie - jak pan twierdzi - podział stał się faktem.
Podział istnieje i widać go gołym okiem. Mimo to przywództwo Tuska, który cały czas myśli o prezydenturze, jest raczej niezagrożone. To polityk niezwykle skuteczny w eliminowaniu wewnętrznych przeciwników. Rokita już się nie liczy, a Bogdan Zdrojewski, nowy szef klubu parlamentarnego, dopiero wszedł do platformerskiej pierwszej ligi. Platforma od sześciu lat znajduje się w opozycji. To może budzić frustrację działaczy, którym marzy się kierowanie państwem.
Czy Rokita odejdzie z Platformy?
Jestem przekonany, że gdyby wybory odbyły się w 2007 roku, to Rokita nie poszedłby już z Platformą, lecz stworzył własny komitet wyborczy. Gdyby bowiem pozostał w PO, Tusk ze Schetyną, tak jak przed rokiem, usunęliby z list wyborczych wszystkich jego ludzi i nawet gdyby Platforma wygrała, Rokita pozostałby na marginesie polityki.
Miałby szansę na dobry wynik?
Myślę, że bez trudu zdobyłby kilkaset tysięcy głosów, co zapewniłoby mu 30-40 "szabel" w Sejmie. Nie może jednak popełnić błędu Marka Borowskiego, który po wyjściu z SLD miał wysokie poparcie, ale z biegiem czasu to poparcie zmalało poniżej progu wyborczego. Ugrupowania, które mają atut nowości, mogą liczyć na sukces tylko przez pierwsze miesiące. Potem zaczyna brakować środków, a zainteresowanie mediów maleje. Dlatego gdyby w 2007 roku nie było wyborów, to Rokita będzie musiał się przyczaić i cierpliwie czekać.
Czy możliwe jest powołanie wspólnego ugrupowania przez Marcinkiewicza i Rokitę?
Jak najbardziej. Byłoby to ugrupowanie, które wzięłoby wszystko, co najsympatyczniejsze z PiS i PO, ale bez obciążeń i zobowiązań obu partii. Miałoby więc szansę nawet na wygranie wyborów.
Który z polityków byłby jej liderem?
Siła obu liderów paradoksalnie byłaby największą słabością nowej partii, gdyż mogłaby wywoływać konflikty.
Przejdźmy teraz bardziej na prawo. Jaka przyszłość czeka LPR?
LPR dostało ostatnio wiele silnych ciosów, które zmusiły ją nawet do odcięcia się od Młodzieży Wszechpolskiej, choć nie sądzę, by wszechpolacy nagle przestali być kadrowym zapleczem Ligi. Jednak mimo tych przeciwności sytuacja w samej partii jest stabilna. Wszyscy politycy, którzy mogliby w przyszłości zagrozić pozycji Romana Giertycha, zostali usunięci lub - jak Marek Kotlinowski - awansowani na ważne stanowiska. Gdyby dziś odbyły się wybory, pewnie LPR nie przekroczyłoby progu wyborczego i musiało iść w koalicji. Ale moim zdaniem, tu gra idzie o zupełnie inną stawkę. Jestem przekonany, że ambicją Romana Giertycha jest zostanie prezydentem państwa. Będąc szefem partii postrzeganej jako ekstremistyczna, nie ma na to żadnych szans. Dlatego w dłuższej perspektywie zgodzi się na połączenie z PiS, gdzie mógłby liczyć na funkcję wiceprzewodniczącego. Ponieważ jest młodszy od Kaczyńskich o 22 lata, więc może czekać. Jest to układ typowo symbiotyczny, korzystny zarówno dla Kaczyńskich, jak i Giertycha.
Równie wielkie ambicje jak Giertych ma Andrzej Lepper.
To partia w sferze schyłkowej. Myślę, że "seksafera" mogła być tym decydującym śmiertelnym ciosem, po którym Samoobrona już się nie podniesie. Lepper jeszcze stara się odcinać od tych, którzy ciągną go na dno, ale wydaje się, że wyborcy jego partii już szukają sobie innych reprezentantów, kierując się w stronę PSL lub PiS.
Krzysztof Jackowski, słynny jasnowidz z Człuchowa, przepowiedział, że w przyszłej kadencji w Sejmie nie zobaczymy Andrzeja Leppera. Można traktować to jak żart, gdyby nie fakt, że Jackowski z ramienia Samoobrony kandydował do sejmiku i przewidział, że nie zostanie wybrany.
Z tego, co wiem, Lepper interpretował słowa Jackowskiego jako przepowiednię swego zwycięstwa w wyborach prezydenckich. Będąc politycznym watażką, Lepper nie ma żadnych szans na zwycięstwo. Partia, której aparatu potrzebuje do sukcesu, jest jednocześnie jego największym obciążeniem. Dlatego od roku stara się robić rzecz niemożliwą, pozostać reprezentantem najbardziej skrzywdzonej części społeczeństwa, a jednocześnie stać się mężem stanu i wejść do establishmentu. Wysyłał więc sprzeczne sygnały: że Balcerowicz musi odejść, ale też powinien zostać. Raz twierdził, że Kaczyński to cham, a następnego dnia, że to mąż stanu. Sam określał się mianem socjalliberała. Myślę, że jego wyborcy już się w tym pogubili. Znalazł się w szpagacie, z którego nie będzie mógł się podnieść.
Nie widzi pan w Samoobronie polityków, którzy mogliby przetrwać upadek, odnosząc sukces w innych ugrupowaniach?
Wydaje się, że najbardziej "cywilizowani" działacze Samoobrony to Ryszard Czarnecki i Janusz Maksymiuk. Obaj pewnie zdradzą Leppera, gdy nadarzy się ku temu okazja.
Pomówmy o PSL, nieoczekiwanym zwycięzcy ostatnich wyborów samorządowych.
Po tym sukcesie partyjne przywództwo Waldemara Pawlaka jest niekwestionowane. PSL ma dziś największy potencjał koalicyjny. Jest w stanie stworzyć rząd absolutnie z każdym, nawet z Samoobroną. Ludowcy mogą okazać się niezbędni zarówno dla koalicji PO - zjednoczona lewica, jak i ugrupowania Rokity i Marcinkiewicza. Dlatego w razie rozpisania wcześniejszych wyborów i uzyskania przez PSL przyzwoitego wyniku prezes Pawlak będzie walczył o stanowisko premiera. Przy sprzyjającym układzie nawet 30-40 poselskich mandatów będzie w stanie zapewnić mu to stanowisko.
Część przedstawionych przez pana scenariuszy może się ziścić tylko wówczas, gdy odbędą się wcześniejsze wybory.
Tak. Przez cały 2006 rok byłem zdania, że nie czekają nas żadne wcześniejsze wybory. Jednak w 2007 r. będą one o wiele bardziej prawdopodobne. Jarosław Kaczyński mógłby zdecydować się na takie rozwiązanie, gdyż byłaby szansa na rozbicie Platformy, ale z drugiej strony taki krok niósłby niebezpieczeństwo odejścia Marcinkiewicza.
Została nam jeszcze zjednoczona lewica i demokraci.
Siłą lewicy jest jej opozycyjność. Będąc w opozycji, większość partii wzrasta w siłę. Oczywiście wahadło nastrojów społecznych z czasem zacznie się przechylać na lewą stronę, ale myślę, że nastąpi to później niż wcześniej, może nawet za więcej niż cztery lata. Podstawowym problemem lewicy jest sprawa przywództwa. Gdy większość partii ma silnych i wyrazistych liderów, kierownictwo SLD jest tymczasowe i do tego podzielone. Konflikt między Olejniczakiem a Napieralskim jest coraz bardziej widoczny i nic dziwnego, skoro za pierwszym stoi liberalne skrzydło ludzi Aleksandra Kwaśniewskiego, a drugiego popierają zwolennicy Leszka Millera.
Czy takim liderem lewicy nie może być Marek Borowski?
Aparat SLD nigdy nie wybaczy Borowskiemu, że zdradził "partię matkę", wtedy gdy była ona w największej potrzebie. Tu zawsze będzie iskrzyło między postawą "soft power" reprezentowaną przez SDPL a "hard power" Sojuszu. Być może trzeba będzie szukać jakiegoś kompromisu i właśnie wczoraj słyszałem, że na lidera lewicy szykowany jest Andrzej Celiński. Jedno jest pewne, walka o przywództwo w Platformie Obywatelskiej to mały pikuś przy tym, co dzieje się na lewicy.
Przytuleni do lewicy Bronisław Geremek, Janusz Onyszkiewicz i Władysław Frasyniuk, dawni działacze Unii Wolności, raczej nie mają szansy na takie przywództwo?
Czas tych ludzi już minął.
Pozostał jeszcze Aleksander Kwaśniewski.
Kwaśniewski mógłby uratować jedność całej formacji, gdyż jego kandydaturę kontestuje tylko najbardziej twarda część aparatu SLD. Jest tylko jedno pytanie, czy ma na to ochotę. Kwaśniewski czeka, czy beneficjentem krytyki PiS będzie Platforma czy lewica. Jeżeli miałby wrócić do polityki, to zrobi to dopiero przed samymi wyborami. Na lewicy i w PO wielu działaczy widziałoby koalicję obu ugrupowań. Zaakceptowałoby wspólny rząd, na czele którego stanąłby Kwaśniewski, zwłaszcza w sytuacji, gdy w Pałacu Prezydenckim zamieszkałby Tusk, lub na odwrót.
Czy w 2007 roku możemy spodziewać się wypłynięcia na szerokie wody nowych twarzy, nowych ugrupowań?
Polska polityka z roku na rok staje się coraz bardziej profesjonalna, ale i zamknięta. Mimo że frekwencja podczas ostatnich wyborów samorządowych była wyższa niż cztery lata temu, to zarejestrowano czterokrotnie mniej komitetów wyborczych. Ten proces witam z radością. Na szczęście czasy BBWR, PPPP, Partii X, ROP, mamy już za sobą. Podczas ostatnich wyborów parlamentarnych próg wyborczy przekroczyły tylko te partie, które zasiadały w Sejmie w poprzedniej kadencji. Zieloni czy twory w rodzaju Partii Kobiet Manueli Gretkowskiej nie mają żadnych szans. Jedynym wyjątkiem byłoby ugrupowanie Rokity z Marcinkiewiczem, ale jak już mówiłem, może ono powstać w 2007 roku tylko wówczas, gdyby czekały nas wcześniejsze wybory.
Rozmawiał: Krzysztof Różycki