Wracają do domów, wraz z nimi trauma. Zmowa milczenia wokół "bohaterów z Ukrainy"
Z prowadzonych od ponad stu lat obserwacji wynika, że stres pourazowy (PTSD) dotyka średnio jedną czwartą, posłanych na wojnę mundurowych. Między 2014 a początkiem 2022 roku przez front w Donbasie przewinęło się 100 tysięcy rosyjskich "ochotników", w latach 2015-2024 ponad 50 tysięcy służyło w Syrii. W realiach wojny z Ukrainą liczba dobiła do trzech milionów. Połowa wciąż służy, około 200 tysięcy zginęło. Reszta, w tym pół miliona rannych, wróciła do domów. Oni i ich trauma.
W lipcu 2022 roku Służba Bezpieczeństwa Ukrainy opublikowała przechwyconą rozmowę rosyjskiego żołnierza z żoną. - Nie masz pojęcia, co się tutaj dzieje. Nie wiem, jak po czymś takim mam wrócić do normalnego życia - mówił mężczyzna.
- Wiesz, ile trupów widziałem? - opowiadał o stertach ciał poległych towarzyszy. - Tak bardzo chcę wrócić do domu, to wszystko jest takie bolesne. Ale (...) nie wyobrażam sobie świata, gdzie trzeba płacić rachunki - słychać było na nagraniu. Dalej wojskowy zapewniał, że jeśli wróci, pójdzie na cmentarz, gdzie pochowano jego babcię, "anioła stróża". - Potem odwiedzę wszystkie kościoły - zaklinał przyszłość Rosjanin.
Wojna w Ukrainie. Rosja ma problem
W potocznych wyobrażeniach o skutkach wojny na Wschodzie zwykle skupiamy się na Ukrainie i jej obywatelach. Umyka nam, że problem wojennej traumy dotknie też Rosjan - już dotyka.
Ocalałych z pożogi żołnierzy, ale i mieszkańców przygranicza, żyjących w cieniu wojny - lub w warunkach okupacji - i związanych z nią ryzyk. Ba, nawet rezydentów stolicy, która wbrew buńczucznym zapowiedziom notabli wcale nie ma "najlepszej obrony przeciwlotniczej na świecie". To kolejne - poza wojskowymi - setki tysięcy ofiar.
Osobliwe dziedzictwo "geopolitycznego geniuszu" Władimira Putina, które wygeneruje następne dramaty długo po tym, jak umilkną już działa. Skąd ów wniosek? Dość powiedzieć, że do 2010 roku życie odebrało sobie 100 tysięcy amerykańskich weteranów wojny w Wietnamie - to niemal dwa razy tyle, ile wyniosły straty poniesione w walkach.
Rosja. Pryncypialność i zobojętnienie
Ale zostawmy antycypacje i skupmy się na bieżących wydarzeniach. Bodaj najtragiczniejszy wymiar wojennej traumy - poza samobójstwami - związany jest z przestępstwami popełnianymi przez weteranów, których ofiarami padają bogu ducha winni ludzie.
28-letni Iwan Rossomachin wrócił do wsi Nowy Burieniec w marcu 2023 roku. Od razu wszedł w zatargi z miejscową społecznością - pił, zaczepiał kobiety, lżył mężczyzn, prowokując ich do bójek. Któregoś razu, kompletnie pijany, zamordował staruszkę. 85-latka odmówiła weteranowi pieniędzy na alkohol, ten dźgnął ją więc kilkanaście razy nożem. Nożownikiem okazał się również Aleksiej Demeszczenko - dawny ochotnik uśmiercił tym narzędziem innego - nieznanego sobie wcześniej - gościa baru we Włodzimierzu.
Siergiej Klewcow, "kontraktor" spod Archangielska - po tym, jak pokłócił się z kolegą - wzniecił ogień w holu mieszkalnego bloku. W efekcie zginęła 49-letnia kobieta, a jej siedmioletnie dziecko i przypadkowy mężczyzna zostali ranni. Pożar z tragiczniejszymi skutkami wywołał Stanisław Ionkin, inny uczestnik "spec-operacji". W listopadzie 2022 roku 23-latek użył rakietnicy w wypełnionym po brzegi lokalu rozrywkowym w mieście Kostroma - zginęło 13 osób.
Podpalacz został skazany na 20 lat. To łagodna kara wziąwszy pod uwagę liczbę ofiar. Szczególnie gdy zestawimy ów wyrok z piętnastoma laty odsiadki za "rozpowszechnianie fałszywych informacji o rosyjskiej armii" - czyli nazywanie specjalnej operacji wojskowej wojną i pisanie/mówienie o zbrodniach popełnianych przez żołnierzy Putina. A w przypadku Ionkina moskiewski sąd i tak wykazał się niemałą dozą pryncypialności, generalnie bowiem państwo rosyjskie przymyka oko na ekscesy "bohaterów z Ukrainy".
Karze się ich tylko w ewidentnych sytuacjach, zabrania publicznych dyskusji o problemach wywoływanych przez weteranów. Na poziomie centralnym nie są podejmowane żadne inicjatywy, które mogłyby pomóc im w przejściu na pokojowe realia. Przemoc domowa zawsze była w Rosji tematem marginalizowanym - co znalazło odbicie w skandalicznym ustawodawstwie, które pozwala na bezkarne pierwsze pobicie żony czy partnerki - w przypadku rodzin weteranów mamy zatem do czynienia z podwójnym zobojętnieniem.
Ukraina - Rosja. Na wojnę ruszyli więźniowie
Jak wynika z ustaleń "Wiorstki" - projektu prowadzonego przez opozycyjnych dziennikarzy - od początku pełnoskalowej inwazji żołnierze, którzy wrócili do ojczyzny, popełnili co najmniej 242 morderstwa. 227 osób zostało zaś przez nich okaleczonych.
W wielu przypadkach zbrodni dopuszczano się w recydywie. Tak było ze wspomnianym Iwanem Rossomachinem, który w 2020 roku został skazany na 14 lat więzienia za zabójstwo. Rossomachin, jak co najmniej 50 tysięcy innych rosyjskich osadzonych, zgodził się pojechać na wojnę w zamian za obietnicę amnestii. Byli więźniowie zwykle trafiali do Grupy Wagnera, ale kilka tysięcy zostało skierowanych do regularnej armii.
Co najmniej jedna trzecia z wszystkich powołanych zginęła, ale większość - po półrocznej służbie - wróciła do kraju. A mówimy o wybitnie skryminalizowanym towarzystwie, co wynikało z dwóch powodów. Po pierwsze, rzeczywistość rosyjskich kolonii karnych ma wyjątkową moc degradującą; po drugie, na wojenny kontrakt najchętniej zgadzali się sprawcy najbrutalniejszych przestępstw, za które odsiadywali najdłuższe wyroki. Tacy ludzie są jak tykające bomby, które kiedyś w końcu wybuchną.
Ale więzienne epizody i wcześniejsza skłonność do przemocy nie dają pełnej odpowiedzi na pytanie o przyczyny kryminalnych zachowań weteranów. Brutalizacja i nawyk do używania przemocy, ugruntowane podczas wojny, też nie. Źródła traumy, skutkującej destrukcyjnymi zrachowaniami, tkwią również w samej strukturze i specyfice rosyjskiej armii.
W socjologii wykorzystuje się pojęcie "kultura przemocy", opisujące warunki, w których szeroko rozumiana przemoc staje się integralną częścią czyjejś codzienności. Zsocjalizowana w takich warunkach osoba, ofiara, nawykowo wchodzi w rolę oprawcy, gdy ujawnią się ku temu odpowiednie możliwości. Świadomi tego uniwersalnego mechanizmu, przyjrzyjmy się stosunkom społecznym panującym w rosyjskiej armii.
Rosyjskie wojsko. Zwyczaje pochodzą z dawnych lat
Historia tej formacji to pasmo przemocy stosowanej także przez jednych żołnierzy wobec innych. "Diedowszczyna" - odpowiednik naszej "fali" z czasów zasadniczej służby wojskowej - była w rosyjskim wojsku obecna już wcześniej, lecz na dobre rozgościła się w garnizonach dopiero w czasach Związku Sowieckiego. Koszarowa przemoc miała także funkcjonalny wymiar: wojsko pilnowało się samo. Nie zwalczano jej zatem nadmiernie entuzjastycznie, choć po rozpadzie ZSRR stało się jasne, że przynosi więcej szkód niż korzyści.
Oficerowie danych jednostek mogli mieć spokój, ale armii jako całości zaczęło brakować przyzwoitego rekruta. Kto mógł bowiem, wykupywał się od poboru - skala korupcji w wojenkomatach była tak wysoka, że w połowie lat 90. XX wieku w niektórych regionach od służby migało się 80-90 proc. młodych mężczyzn. Dotyczyło to przede wszystkim bardziej zasobnych miast, z europejskiej części Rosji, zamieszkanej przez Słowian - generalnie lepiej wykształconych i zdrowszych, niż mieszkańcy zabiedzonej Azji. Deficyt "białych" potęgowały zmiany polityczne - wybicie się na niepodległość Białorusi i Ukrainy - zwłaszcza ta druga dostarczała armii sowieckiej najwartościowszego rekruta.
Idźmy głębiej - Związek Sowiecki był państwem rasistowskim, Rosja odziedziczyła ten kulturowy rys. Narody Kaukazu, środkowej i dalekiej Azji nawet wcześniej, w czasach carskich, postrzegano jako gorsze. W rosyjskiej myśli politycznej pisano o nich jako o "pozbawionych mocy państwowotwórczych". Skazanych zatem na rosyjską misję cywilizacyjną, co w praktyce oznaczało kolejne inkorporacje terenów, rusyfikację elit i brutalne rugowanie lokalnych elementów kultury.
W relacjach międzyludzkich zaś owo podejście skutkowało poczuciem wyższości, okazywanym przez "białych" śniadolicej czy żółtoskórej mniejszości. W armii przekładało się to na utrudniony dostęp mniejszości etnicznych do wyższych stanowisk dowódczych (średnich zresztą również) oraz nagminną praktyką wykorzystywania mieszkańców Kaukazu i Azjatów do najcięższych prac - poprzez kierowanie ich do jednostek pomocniczych. W latach 60. XX wieku ów instytucjonalny rasizm ugruntował też praktykę nieprzyjmowania do służby w siłach strategicznych żołnierzy o "niewłaściwym" pochodzeniu, przede wszystkim muzułmanów z Kaukazu.
Trzebiący wracają do domów
"Diedowszczyna" w czasach Związku miała - można by rzec, nawiązując do dawnej retoryki - internacjonalistyczny charakter. Bito młodych bez względu na pochodzenie i religię, przede wszystkim Słowian, bo stanowili miażdżącą większość. Motyw rasistowski w tych prześladowaniach nie był dominujący. Ale przyszły lata 90., w których obok wspomnianych powodów niedostatku "białego" rekruta pojawiły się także inne ważne zjawiska.
Europejskie Rosjanki przestały rodzić, wskaźniki reprodukcji spadły do poziomu niegwarantującego prostej zastępowalności. Tymczasem Kaukaz i część azjatyckich republik - mimo postępującej pauperyzacji - nie przeszły załamania demograficznego, a z czasem dzietność zaczęła tam nawet rosnąć. Górę wzięły czynniki kulturowe - w islamie posiadanie licznego potomstwa to etyczny imperatyw - nie bez znaczenia były również transfery socjalne, uruchomione wraz z nastaniem ery putinowskiej stabilizacji, finansowanej ze sprzedaży kopalin (dalej było biednie, ale jakoś stabilniej...). A że wojsko zaczęło przyzwoicie płacić, koszmarnie zabiedzona (nie)rosyjska prowincja zyskała kolejny pretekst, żeby się zaciągnąć.
W następstwie tych procesów w armii doszło do etnicznego przemodelowania. Tuż przed inwazją na Ukrainę jedną trzecią wojska Putina stanowili muzułmanie oraz wyznawcy innej religii niż prawosławie. Nie znajduje to odzwierciedlenia w strukturze etnicznej Rosji, gdzie "biali" to niemal trzy czwarte populacji. Co więcej, z konieczności "czarni" zajęli dużą część stanowisk podoficerskich - nawet 40 proc. - i specjalistycznych. Pogardzani obywatele drugiej kategorii otrzymali instytucjonalną władzę, a w wielu jednostkach przestali być mniejszością.
No i się zaczęło - odgrywanie się za bycie tym gorszym - w cywilu, w armii. "Diedowszczyna" zmieniła się w "ziemlaczestwo", w dyskryminację na tle rasowym (samo "ziemlaczestwo" oznacza "wspólnotę" i nie musi nieść negatywnych skojarzeń). Rosyjskie media o tym nie piszą, bo nie mogą, MON zachowuje urzędowy optymizm, ale informacje z koszar i tak wyciekały, wzmagając determinację etnicznych Rosjan, którzy jeszcze bardziej zaczęli unikać wcielania w kamasze.
I tak wysłano na wojnę armię "na wejście" już zdemoralizowaną, pochodzącą ze społecznych dołów, nawykłą do nieuzasadnionej przemocy, często traktowanej jako rozrywka, narzędzie władzy i kompensacji życiowych upokorzeń. Armię pielęgnującą etniczne uprzedzenia, której zafundowano dodatkową rasistowską indoktrynację. Wedle niej Ukraińcy to ludzie gorszego sortu, a ukraińskość to ideologiczna aberracja, którą - oczywiście dla dobra Rosji - należy wytrzebić. Więc trzebiono i nadal się trzebi.
A później ci trzebiący wracają do domów.
Marcin Ogdowski
----
Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!