Donald Trump podczas debaty z Kamalą Harris nie był w stanie, albo po prostu nie chciał, powiedzieć, że w wojnie Rosji z Ukrainą to napadnięta Ukraina powinna odnieść zwycięstwo. Dopytywany o to przez prowadzących dwukrotnie za każdym razem odpowiadał, że wojna powinna skończyć się jak najszybciej i że jest to "w najlepszym interesie Stanów Zjednoczonych". Kandydat republikanów przypomniał też, że Rosja "ma coś zwanego bronią jądrową". - Może jej użyje. Nikt o tym nie mówi - kontynuował Trump. W swoim stylu zapewnił jednak, że zakończyłby ten konflikt w jeden dzień i to jeszcze zanim oficjalnie rozpocząłby swoją drugą kadencję w Białym Domu. Harris była w sprawie wojny w Ukrainie zdecydowanie bardziej jednoznaczna i jasno opowiedziała się po stronie zaatakowanego kraju. - Gdyby Donald Trump był prezydentem, Putin siedziałby teraz w Kijowie - atakowała swojego konkurenta kandydatka demokratów. - Zrozumcie, co to oznacza, ponieważ agenda Putina nie dotyczy tylko Ukrainy. Zrozumcie, dlaczego europejscy sojusznicy i nasi sojusznicy z NATO są tak wdzięczni, że nie jesteś już prezydentem i że my rozumiemy znaczenie największego sojuszu wojskowego, jaki świat kiedykolwiek znał, jakim jest NATO - dodała. W jej wypowiedzi pojawił się też wątek naszego kraju. - Dlaczego nie powiesz 800 tys. Amerykanom polskiego pochodzenia tu w Pensylwanii, jak szybko byś oddał (Polskę - przyp. red.) za przysługę i za to, co myślisz, że jest przyjaźnią z dyktatorem, który zjadłby cię na obiad - punktowała Trumpa Harris. Wojna na Ukrainie. Trump marzy o "wielkim dealu" Lawirowanie Trumpa w kwestii wojny w Ukrainie nie jest bezpodstawne. W grę wchodzą tutaj dwie zasadnicze kwestie. Pierwszą są nastroje wśród wyborców Partii Republikańskiej, a zwłaszcza w szeregach jej radykalnego skrzydła, czyli bazy wyborczej Trumpa. Ta grupa elektoratu winą za wybuch i trwanie konfliktu obarcza NATO i Unię Europejską. - Ich zdaniem to ekspansja NATO na Wschód sprowokowała Rosję do agresji na Ukrainę. Poza tym, wśród części konserwatywnych komentatorów w Stanach Zjednoczonych panuje przekonanie, że Ukraina to państwo na wskroś skorumpowane i marionetkowe, w pełni zależne od obecnych władz amerykańskich - mówi w rozmowie z Interią Andrzej Kohut, analityk ds. amerykańskiej polityki z Ośrodka Studiów Wschodnich (OSW) i autor książki "Ameryka. Dom podzielony". Dr Marcin Terlikowski, zajmujący się bezpieczeństwem europejskim i transatlantyckim w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (PISM), zwraca też uwagę na narrację kampanijną republikanów, zwłaszcza prawego skrzydła tej partii. Od miesięcy przekonują bowiem Amerykanów, że wojna w Ukrainie to dla Stanów Zjednoczonych koszty i problemy, który należałoby uniknąć i zająć się problemem nielegalnej migracji przez granicę amerykańsko-meksykańską. Jednak nie tylko wyborcy republikanów coraz mniej przychylnie patrzą na wojnę, w której Ukraina nie przegrywa głównie dzięki finansowej i wojskowej kroplówce zza Atlantyku. Andrzej Kohut przypomina badania społeczne z początku konfliktu w Ukrainie, czyli w czasach, gdy poparcie dla napadniętego kraju było w Ameryce powszechne i ponadpartyjne. Jednak już wówczas Amerykanie wyznaczali dwie "czerwone linie" dla pomocy Ukrainie. Pierwszą było zaangażowanie armii amerykańskiej w tej wojnie; drugą - groźba nuklearnej eskalacji konfliktu przez Rosję. Dr Terlikowski zwraca też uwagę na drugą motywację Trumpa, już stricte personalną i ambicjonalną, niezwiązaną ani z partią, ani wyborcami. - Już podczas swojej pierwszej kadencji uważał, że musi doprowadzić do historycznego porozumienia. Próbował z Koreą Północną, próbował z Rosją na szczycie w Helsinkach. W obu przypadkach nie wyszło, ale on nadal wierzy, że zostawi trwały ślad w historii świata - np. kończąc wojnę w Ukrainie, która w jego ocenie jest dużo mniej ważna, niż jest w rzeczywistości - tłumaczy analityk PISM. I dodaje: - Nie doszukiwałbym się u Trumpa głębszych kalkulacji czy spisku, który miałby rzucić Ukrainę na pożarcie Rosji. On po prostu myśli o sobie, o tym, żeby zapisać się w historii świata. Marzy mu się osiągnięcie "wielkiego dealu", o którym będą pisać w podręcznikach historii. Ukraina. Amerykanie myślą o wojnie, tyle że innej Amerykańskie zaangażowanie w konflikt w Ukrainie jest jednak znacznie szerszą kwestią niż Donald Trump czy nawet Partia Republikańska. Chodzi o strategiczne interesy Stanów Zjednoczonych, które - i jest to kwestia niezależna od barw partyjnych - nie leżą w Europie Środkowo-Wschodniej, tylko na Bliskim Wschodzie i przede wszystkim w basenie Indopacyfiku. - Priorytetem Stanów Zjednoczonych jest rejon Indopacyfiku i zapobieganie rosnącemu zagrożeniu ze strony Chin - mówi wprost dr Marcin Terlikowski z PISM. Jak dodaje nasz rozmówca, amerykańskie elity wojskowe obawiają się, że przedłużająca się wojna w Ukrainie i mocne zaangażowanie Ameryki po stronie ukraińskiej negatywnie wpłyną na stan gotowości do kluczowego starcia z Chinami. - W tej chwili strategicznym założeniem Stanów Zjednoczonych jest to, że Amerykanie muszą poważnie przygotować się do konfliktu z Chinami i odbudować swój potencjał odstraszania - wyjaśnia dr Terlikowski. Z perspektywy Kijowa oznacza to, że jeśli na froncie Ukraina nie osiągnie wymiernych sukcesów i nie zwiększy swojej przewagi, w pewnym momencie Amerykanie mogą wyraźnie zmniejszyć skalę swojej pomocy wojskowej dla Kijowa. Dla Stanów Zjednoczonych jasne jest bowiem to, że "wspieranie Ukrainy uzbrojeniem, kolejnymi rodzajami broni nie może być zobowiązaniem stałym i bez końca". I nie dotyczy to wyłącznie Trumpa czy republikanów. - Nawet jeśli wybory wygra Kamala Harris, to jej administracja również będzie dążyć do zamrożenia konfliktu w Ukrainie i przekierowania amerykańskiej uwagi na Indopacyfik - nie ma złudzeń dr Terlikowski. Sytuacja jest poniekąd patowa. I to z winy administracji amerykańskiej. Z jednej strony, życzyłaby sobie szybkiego zakończenia wojny w Ukrainie i to najlepiej z klęską Rosji jako wisienką na torcie. Z drugiej strony, ta sama administracja obawia się wesprzeć Ukrainę na tyle mocno, żeby ta miała szanse wygrać wojnę. Wszystko w obawie przed nuklearnym szantażem Rosji, które od początku wojny gra kartą atomowej eskalacji. I gra skutecznie, bo na Zachodzie obawiają się nieprzewidywalności Putina, a także tego, że po raz pierwszy od czasów drugiej wojny światowej jakikolwiek kraj mógłby użyć podczas konfliktu zbrojnego broni jądrowej. Stąd m.in. konsekwentny sprzeciw Waszyngtonu wobec wykorzystywania przez Kijów pocisków dalekiego zasięgu do atakowania celów na terytorium Rosji. - Musimy też pamiętać, że Rosja straciła w tej wojnie bardzo dużą część swojego potencjału konwencjonalnego. Tak naprawdę został jej już tylko arsenał nuklearny, więc będzie grać tą kartą tak mocno i tak długo, jak będzie w stanie - analizuje dr Terlikowski. W praktyce oznacza to zmiany doktryn wojskowych, szantaż nuklearny, przerzucanie broni jądrowej pod granicę z NATO czy organizowanie ćwiczeń z arsenałem nuklearnym. A na niwie politycznej granie kartą nuklearnej eskalacji i oddziaływanie na obawy Zachodu. - Wszystko po to, żeby uzupełnić i zrekompensować braki w potencjale konwencjonalnym - dodaje analityk PISM. Pokój ponad głową Ukrainy? Wypowiedzi Donalda Trumpa, plany i cele amerykańskiej administracji, obawy Zachodu i strategia Kremla łączą się w jeden wątek i sprowadzają do kluczowego dzisiaj pytania: czy grozi nam wymuszony na Ukrainie pokój, albo przynajmniej zawieszenie broni, z Rosją. - Pokój zawarty ponad głową Ukrainy to najgorszy, choć też w tej chwili mało prawdopodobny, scenariusz nie tylko dla samej Ukrainy, ale dla całego regionu. To byłaby powtórka z najczarniejszych kart historii, gdzie Zachód układał się ze Wschodem ponad głowami Europy Środkowej i Wschodniej - obawia się dr Marcin Terlikowski z PISM. W ptaktyce jednak - jak zaznacza nasz rozmówca - jakakolwiek forma zakończenia czy "zamrożenia" konfliktu Ukrainy z Rosją będzie wymagać udziału w rozmowach ukraińskiego rządu i jego akceptacji dla zawartych porozumień. Rzecz w tym, że kształt tych porozumień przynajmniej częściowo zostanie na Ukrainie wymuszony. Jak duża będzie to część i jak bardzo wymuszona, to zależy już od poczynań Ukraińców na froncie, sytuacji politycznej w Ukrainie i na Zachodzie, a także relacji Kijowa z kluczowymi sojusznikami. Jeśli za negocjacje pokojowe będzie odpowiadać już Trump i nowa administracja republikańska, pod uwagę trzeba wziąć jeszcze jedną rzecz. - Nie wiadomo, na jakiego rodzaju warunki ze strony Rosji Trump byłby gotowy przystać. Nie wiadomo też, co stałoby się, gdyby Rosja nie zgodziła się zaakceptować pokojowej oferty Trumpa - zauważa Andrzej Kohut z OSW. I dodaje: - Część osób z jego otoczenia mówi, że wówczas chciałby zmusić Kreml do uległości mocno zwiększając wsparcie dla Ukrainy i przechylając szalę zwycięstwa na stronę Kijowa. Wybory USA 2024 a Ukraina. Dzwonek alarmowy dla Polski Scenariusz przynajmniej częściowo wymuszonego na Ukrainie pokoju, a co za tym idzie przyznania Rosji terenów zdobytych poprzez zbrojną agresję i zburzenie trwającego od drugiej wojny światowej międzynarodowego ładu, to fatalna wiadomość nie tylko dla Polski, ale całego naszego regionu. - Dzwonek alarmowy dla Europy już wybrzmiał - uważa Andrzej Kohut z OSW. - Polska i inne kraje europejskie muszą w większym stopniu myśleć o swoich siłach zbrojnych i zwiększać swoją niezależność od Ameryki - dodaje analityk ds. amerykańskiej polityki. Dr Marcin Terlikowski podkreśla, że państwa europejskie muszą możliwie szybko zwiększyć swój realny potencjał wojskowy i to w oparciu o doświadczenia z konfliktu Rosji z Ukrainą. Oznacza to kupno przede wszystkim czołgów, artylerii oraz systemów obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej. Całkowite uniezależnienie się Europy od Stanów Zjednoczonych nie jest i nie będzie jednak możliwe. - To mrzonka. To Amerykanie zapewniają Europie parasol nuklearny. W tym nie zastąpi ich ani Francja, ani Wielka Brytania. Jądrowy potencjał odstraszania, który może równoważyć rosyjski szantaż nuklearny, posiadają w NATO jedynie Stany Zjednoczone - wyjaśnia dr Terlikowski. W kontekście tego nieuniknionego uzależnienia Starego Kontynentu od Ameryki tym ważniejsze jest podobne postrzeganie globalnej i regionalnej geopolityki. W przypadku Europy Środkowo-Wschodniej - jak przekonuje Andrzej Kohut - państwom tej części Europy dużo bliżej do Kamali Harris niż Donalda Trumpa. - I ona, i my w Polsce patrzymy na plany Putina całościowo. Wiemy, że to nie jest wojna tylko o Ukrainę, ale o nowy ład w Europie. Ład, w ramach którego Rosja chciałaby poszerzyć swoją strefę wpływów o państwa dawnego Bloku Wschodniego - uważa Kohut. I dodaje: - Trump tego nie rozumie, nie widzi. Jego chęć zakończenia wojny za wszelką cenę może skutkować tym, że Rosja otrzyma dodatkowy czas i możliwości, żeby odbudować potencjał ludzki i sprzętowy, a potem wznowić agresywne działania w regionie, także wobec państw NATO. Łukasz Rogojsz ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!