Historia wielkich, polskich okrętów zaczyna się pod koniec XVI wieku. Konieczność posiadania regularnej floty rozumiał król Zygmunt August, który na dwa lata przed śmiercią zlecił budowę ogromnego galeonu. Konstrukcję przerwano jednak wraz ze śmiercią władcy, a na okręcie nigdy nie zainstalowano dział. Wkrótce miała rozpocząć się wojna Rzeczypospolitej ze Szwecją. Zygmunt Waza - syn króla Szwecji i polskiej królewny, chciał na trwałe zapewnić sobie szwedzką koronę. Rządząc z Krakowa, a później Warszawy, potrzebował floty, która pokonałaby jego rywali w Sztokholmie. Problem w tym, że Szwedzi, którzy nie chcieli za króla przebywającego w Polsce Zygmunta, również rośli w siłę. W końcu zaczęli zagrażać Gdańskowi. Na to ani król, ani polska szlachta pozwolić sobie nie mogli, bo miasto było głównym punktem eksportu naszego zboża. Galeon na Szwedów Król sprowadził do Gdańska doświadczonego w budowie okrętów Szkota - Jakuba Murreya. Jak zaznacza w książce "Flota Polska w latach 1587-1632" Eugeniusz Koczorowski, "zaczęły się rysować nowe perspektywy rozwoju floty". W 1623 roku rozpoczęto budowę najpotężniejszej jednostki. W tym roku został zwodowany galeon admiralski "Król Dawid", który uczestniczył później w bitwie pod Oliwą - największym zwycięstwie polskiej floty w całej jej historii. "Król Dawid" miał wyporność około 400 ton. Był długi na ponad 30 metrów i wyposażony w 31 dział różnego typu. Służył pod królewską banderą przez kilka lat, nieustannie walcząc ze Szwedami na Bałtyku. Podobnie jak inne, najlepsze polskie jednostki, decyzją Zygmunta Wazy trafił też pod komendę floty habsburskiej, co było gwoździem do trumny dla bezpieczeństwa naszego wybrzeża. W 1630 roku załoga "Króla Dawida" próbowała ukryć się przed wrogimi jednostkami w pobliżu Lubeki, gdzie okręt został zajęty przez miejscowe władze i nigdy już nie walczył z pod banderą z białym orłem. Największy Francuz w polskiej historii Na następny wielki okręt Polacy musieli czekać blisko 300 lat. W XVIII wieku floty praktycznie nie mieliśmy, tym bardziej w czasach zaborów. Odbudową potencjału na morzu zajęły się władze II Rzeczypospolitej. W 1927 roku zakupiono jednostkę, która była największym okrętem, jaki kiedykolwiek służył w naszej marynarce. Rząd odkupił od Francji stary, zwodowany w 1896 roku krążownik pancernopokładowy. Okręt mierzył ponad 120 metrów długości, a jego wyporność to ponad osiem tysięcy ton. Zanim jednostka trafiła do Polski, miała długą i barwną historię służby. Francja okręt nazwała "D'Entrecasteaux" i wykorzystywała go najpierw w Indochinach. Później wypełniał misje odwiedzając porty chińskie, japońskie, a nawet Władywostok. W czasie I wojny światowej działał u wybrzeży Syrii, Grecji i na Oceanie Indyjskim. Po wojnie Francja wypożyczyła okręt Belgii, gdzie służył jako jednostka szkoleniowa. W drugiej połowie lat 20. "D'Entrecasteaux" ponownie trafił do Francji i planowano go zezłomować, ale wtedy zakupili go Polacy. Pod polską banderą miał początkowo służyć jako "Król Władysław IV", ale w obawie przed ruchami monarchistycznymi, okręt ostatecznie nazwano "Bałtyk". W polskiej flocie służył jako hulk szkolny, czyli pozbawiony napędu okręt wycofany z normalnej eksploatacji. Pełnił też funkcje reprezentacyjne. W 1928 roku, podczas pobytu w Gdyni, w apartamencie admiralskim okrętu zamieszkał prezydent Ignacy Mościcki. Szybko się jednak stamtąd wyniósł, ze względu na biegające po starej jednostce insekty. ORP Bałtyk przetrwał wojnę obronną w 1939 roku, podczas której odpierał ataki niemieckiego lotnictwa. Później Niemcy wykorzystywali okręt jako hulk mieszkalny. W 1942 roku jednostkę zezłomowali. Zachowały się trzy kotwice okrętu. Dwie znajdują się w Gdyni - przed Muzeum Marynarki Wojennej i przed Wydziałem Nawigacji Akademii Morskiej. Trzecią można oglądać w warszawskim Porcie Czerniakowskim. Sojusznicze krążowniki W czasie II wojny światowej, kierownictwo naszej marynarki starało się o pozyskanie krążowników z prawdziwego zdarzenia. Flota Polski dysponowała jednostkami mniejszego typu - niszczycielami. W 1942 roku Brytyjczycy przekazali Polakom zbudowany jeszcze w czasie I wojny światowej HMS Dragon. Imię nie zostało zmienione i od tamtej pory, długi na ponad 140 metrów okręt służył jako ORP Dragon. Wyposażony był w pięć potężnych dział kalibru 152 mm, które okazały się przydatne w 1944 roku, podczas lądowania aliantów w Normandii. Niestety, podczas jednej z misji, Dragon został trafiony niemiecką torpedą. Uszkodzenia były tak poważne, że jednostki nie opłacało się remontować. Został zatopiony jako element sztucznego falochronu. Polscy marynarze nie musieli długo czekać na następcę. Wielka Brytania przekazała równie stary krążownik tego samego typu, który otrzymał nazwę ORP Conrad. Był to jednak czas, w którym Royal Navy praktycznie panowała na wodach Europy i dla starego Conrada większym wyzwaniem były fale Atlantyku, niż niemieckie okręty. Po wojnie jednostka została zwrócona Brytyjczykom i była tak wyeksploatowana, że w 1948 roku zdecydowano się ją zezłomować. Warszawa brzmi dumnie Ostatni z wielkich okrętów nosił imię na cześć odbudowanej z gruzów stolicy. Dokładnie w marynarce PRL służyły dwie jednostki o tej nazwie. Pierwszą "Warszawę" Rosjanie zbudowali w 1957 roku i początkowo służyła jako radziecki niszczyciel rakietowy "Sprawiedliwyj". Do Polski okręt trafił w 1970 roku. Jak można zauważyć, nasze największe okręty były zazwyczaj jednostkami bardzo wysłużonymi. Tak było i w tym przypadku. ORP Warszawa przesłużył pod polską banderą 16 lat, a następcy doczekał się w 1988 roku. Niszczyciele rakietowe miały osłaniać flotę polskich desantowców, kiedy doszłoby do wojny Układu Warszawskiego z NATO. Desantowce z Polski miały zaatakować plaże w Danii. Szczęśliwie nigdy się to nie wydarzyło. Na drugim niszczycielu rakietowym banderę podniesiono w 1988 roku. Formalnie okręt był dzierżawiony od Związku Radzieckiego. Zbudowano go w 1968 roku jako "Smiełyj" i początkowo działał na Morzu Czarnym. Był większy od poprzednika w polskiej flocie. Nowa "Warszawa" miała 146 metrów długości i była wyposażona w cztery turbiny gazowe, które wydawały charakterystyczny dźwięk. Dlatego okręty tego typu nazywano "śpiewającymi fregatami". Najważniejsze było jednak uzbrojenie. Niszczyciel ORP Warszawa był flagowym okrętem naszej floty i wykonywał całe spektrum zadań. Wyposażony w stacje hydrolokacyjne i sonary, szukał okrętów podwodnych, które mógł niszczyć za pomocą torped. Okręty nawodne miał zwalczać przy pomocy pocisków przeciwokrętowych umieszczonych w czterech wyrzutniach. Mógł też wykrywać i niszczyć samoloty oraz śmigłowce, dzięki systemowi rakiet Wołna-M. Kiedy upadł Związek Radziecki, "Warszawa" pozostała w Gdyni. Stała się własnością Polski, w ten sposób Rosjanie spłacili swoje długi wobec polskich stoczni. Okręt był szczególny dla polskich marynarzy nie tylko ze względu na silne uzbrojenie, ale też wyjątkową, groźną sylwetkę. "Warszawa" pełniła funkcje reprezentacyjne i odwiedzała zagraniczne porty. Mimo to, spotkał ją los równie okrutny jak inne, największe polskie okręty. Została zezłomowana w 2003 roku, kiedy na stanie naszej floty były już dwie fregaty typu Oliver Hazard Perry, które otrzymaliśmy od Stanów Zjednoczonych po wejściu do NATO. Na nagraniu z archiwum Muzeum Marynarki Wojennej można zobaczyć jak okręt płynie w swoją ostatnią podróż. "Nowe" fregaty od Amerykanów - ORP Gen. K. Pułaski i ORP Gen. T. Kościuszko również proszą się o następców. Obie jednostki mają dziś już ponad 40 lat. *** Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!