Gdy byłem dzieckiem, te święta były przede wszystkim magiczne. Gdy trochę podrosłem, a w Polsce ciągle jeszcze panował "ustrój materializmu dialektycznego", zrozumiałem, że dodatkowym wektorem, który czynił te święta czymś wyjątkowym, był ów ustrój pretendujący do naukowego objaśnienia świata. Jego ambicją było wykorzenienie religii z duszy człowieka, ale żeby to uczynić, trzeba było najpierw zniszczyć Kościół katolicki - instytucję akurat w Polsce bardzo zakorzenioną. Komunizm miał się do Polski jak siodło do krowy głównie z tego powodu. Stąd rządząca elita czyniła systematyczne starania, żeby zastąpić tradycyjny polski kod kulturowy, do głębi przeniknięty katolicyzmem, swoim własnym kodem kulturowym, wyzutym z katolicyzmu. Szło to opornie, bo bardzo wielu Polaków w głębi duszy traktowało ów nowy kod jako obcy, niepasujący do tradycji, a nawet jako zniewalający. I całe to ideologiczne zmaganie było widoczne szczególnie w takich momentach jak Boże Narodzenie. Z punktu widzenia władz PRL-u trzeba było tak manewrować, żeby te święta zeświecczyć, uczynić je rodzajem Cepeliady, ale nie można ich było całkowicie zdezawuować, bo wtedy cierpliwość Polaków mogłaby się wyczerpać. Zatem pozwalano na trochę, ale naród - słusznie przeczuwając, że stary obyczaj i stare wierzenia przechowują polskość przeciwko komunizmowi - garnęli się masowo do tych obchodów. I z tego "mało" robiło się spontanicznie "bardzo dużo". Nigdzie w gazecie, czy w radiu nie można było dowiedzieć się o istnieniu pasterki. Ale na tę, jedyną w swoim rodzaju mszę, waliły tłumy. Było w tych obchodach - tak to pamiętam - coś z nienazwanej manifestacji przywiązania do tradycji. A owa tradycja była czymś z gruntu obcym "ustrojowi materializmu dialektycznego". Była polska i swojska, ale także katolicka, a więc związana z Rzymem, a więc ze światem niekomunistycznym, z wolnym światem. Gdy byłem już dorosły, ale jeszcze młody, komunizm wyraźnie tracił swój ideologiczny wigor. Pod koniec lat 80. tracił go do tego stopnia, że widział w Kościele instytucję stabilizującą ład społeczny, a więc do pewnego stopnia gwaranta spokoju, zabezpieczenie przed wybuchem buntu społecznego. Tak z kolei manewrując, musieli rządzący komuniści poczynić niemałe koncesje na rzecz Kościoła. Gdy w latach 80. było przyjętym zwyczajem, że w dzień wigilii Bożego Narodzenia w telewizji przemawia Prymas Polski, taka rzecz byłaby nie do pomyślenia w czasach Władysława Gomułki. Gdy w tych latach była czymś normalnym transmisja pasterki z Watykanu, celebrowanej przez papieża, głowę Kościoła, a przecież wcześniej polskiego biskupa, podobna transmisja nie mieściła się w wyobraźni strażników ideologicznego porządku 20 lat wcześniej. Uścisk ideologiczny komunizmu wyraźnie zelżał, ale ciągle był to jednak pewien ucisk. Stąd nadzwyczajne powodzenie Kościoła, można rzec, szczyt jego potęgi w Polsce. Skoro tak się sprawy miały, można było się obawiać, że w przypadku upadku komunizmu, ów odruch garnięcia się do Kościoła osłabnie. I tak się właśnie stało. Teraz, kiedy mam swoje lata, Boże Narodzenie w Polsce jawi mi się inaczej. Pewnie, że ciągle jeszcze zachowuje to święto masowy charakter, który dawno już utraciło na Zachodzie. Zeświecczenie w Polsce nie postąpiło tak daleko, ale szybko postępuje naprzód. Nie ma ideologicznego przeciwnika, siły przeciwko której by się coś chciało manifestować - choćby przez uczestnictwo w pasterce. Jest za to oszalały konsumpcjonizm, który wszelkie przejawy ludzkiej egzystencji sprowadza do ilości kupionych towarów - po większej części zupełnie niepotrzebnych. No i jest masowy odruch utraty zaufania do Kościoła. Na te utratę zaufania Kościół sobie zapracował przez ostatnie 30 lat, chciałoby się rzec, w pocie czoła. Jasne, że każdy przeżywa Boże Narodzenie inaczej i z pewnością są tacy, którzy dawniej obchodzili je bardziej powierzchownie, a dziś obchodzą głębiej. Ale uśredniając, widzę, że ten naddatek autentycznego przeżywania tego święta, jaki zawdzięczaliśmy wojującemu komunizmowi, już nie istnieje, a nic go nie zastąpiło. Przeciwnie, szybko toczą się procesy laicyzacji, charakterystyczne dla bogatych społeczeństw. W efekcie te święta stają się mniej świąteczne, mniej wyjątkowe, niż były dawniej. Jakby spowszedniały. Szkoda. Kiedy jako dziecko widziałem przygotowania do Bożego Narodzenia polegające na udziale w roratach, wiedziałem, że to wymaga mozołu, jakiegoś wyrzeczenia, to nawet w tamtej zgrzebnej Polsce, to było czas wyjątkowy. Była w tym jakaś prawda. Kiedy dziś snuję się po galerii handlowej z tysiącami mnie podobnych w poszukiwaniu prezentów i wśród odgłosów tych samych ciągle melodii na motywach Bożego Narodzenia, wiem, że to jest tylko jakiś pozór prawdy. Roman Graczyk