Jakub Szczepański, Interia: Pańska rodzina pochodzi ze Wschodu? Paweł Kukiz: Mama jest warszawianką, a rodzina ojca od pokoleń pochodzi z kresowego Uhnowa. Mój pradziadek był tam burmistrzem. W 1951 r. ta miejscowość została wcielona do Ukrainy, dostaliśmy w zamian Bieszczady. Przeniesiono tam polskich mieszkańców. Część mojej rodziny do tej pory żyje w Ustrzykach Dolnych. Pytam, bo na Kresach w święta mamy kutię czy bułki drożdżowe z kaszą. U pana też? - Kutia (gotowana pszenica z makiem, rodzynkami, migdałami i miodem - red.) to podstawa! Jest co roku. Kiedyś to była kultowa potrawa, zwłaszcza w czasach dzieciństwa. Samodzielnie wypiekane bułki też pamiętam. Kto teraz przygotowuje kuchnię kresową w domu Pawła Kukiza? - Wszyscy po trochę ale największą specjalistką jest moja mama. Chociaż pochodzi ze stolicy, nauczyła się od teściowej. Też sporo przeszła, cudem przeżyła powstanie warszawskie. Tata również był doświadczony przez los, sowieccy komuniści zesłali go do Kazachstanu. Wszystko przez to, że dziadek był przedwojennym policjantem i to wystarczyło Rosjanom, by określić go jako "element antysowiecki", aresztować a potem zamordować. Pana tata wspominał święta na zesłaniu? - Bardzo rzadko o tym rozmawialiśmy. Tata z rodziną przeżył tam taką traumę, że jakikolwiek powrót w tamte strony - nawet myślami - był dla ojca czymś strasznym. Ledwo udało im się przetrwać. Ludzie mieszkali w ziemianko-barakach liczących nawet setkę osób. W lecie temperatura plus 50 stopni Celsjusza, w zimie tyle samo na minusie. Wspominał pan, że kiedyś święta były bardziej rodzinne. - Na przestrzeni mojego 56-letniego życia zauważam, jak coraz bardziej społeczeństwo się atomizuje. Kiedy w latach 90. jeździłem pracować do Niemiec, byłem zszokowany, że ludzie zapowiadali swoje wizyty u kogoś. Dla mnie to była jakaś fanaberia: u nas w Polsce szło się do kogoś, pukało do drzwi i nie było problemu. Na wsiach te drzwi były praktycznie otwarte cały czas. A dziś już trudno wyobrazić sobie, by ktoś przyszedł niezapowiedziany, żeby np. sobie "pogadać". Kto państwa odwiedzi w święta Bożego Narodzenia? - Na pewno będzie najstarsza córka, Julia z mężem. Przyjedzie Pola - średnia córka - z chłopakiem. Pojawi się rodzina żony, moja. Spodziewam się także mojej siostry. No chyba, że to my złożymy jej wizytę. Czyli to wcale nie będą takie małe święta? - W czasach mojego dzieciństwa punktem zbornym była Jasiona koło Prudnika na Opolszczyźnie. Przyjeżdżali ludzie z Podkarpacia, ze Śląska i Bóg jeden raczy wiedzieć, skąd jeszcze. Naprawdę było nas dużo. A obecnie mamy tzw. "wyjazdówki". Jednego dnia jedziemy do Wrocławia, kolejnego oni są u nas. Brakuje prawdziwego gniazda nad czym ubolewam. Zabija pan sam karpia? - W tej chwili karpia kupuję bardzo często. Nie tylko przy okazji świąt. Mam swoje miejsce - Gospodarstwo Rybackie w Niemodlinie. Sprzedają doskonałe ryby - nie są karmione chemią. Nie mam obecnie czasu, żeby łowić, chociaż wędkarstwo to moja pasja. Najczęściej kupuję świeże ryby, bezpośrednio po uboju, ale przed świętami do domu przywożę żywe i kilka-kilkanaście dni trzymam w bardzo dużym zbiorniku. Po pierwsze ryba się wtedy całkowicie "odmula" a po drugie nie lubię tej "przedświątecznej gorączki", zakupów na ostatnią chwilę i gonitwy. Lepiej mieć wszystko przygotowane wcześniej. No i te karpie muszę już sprawić samodzielnie. Naprawdę pan wędkuje? - Kiedy zajmowałem się tylko muzyką miałem mnóstwo czasu dla siebie. Na co dzień mieszkam blisko ujścia Nysy Kłodzkiej do Odry. Oprócz tego mamy starorzecza i mnóstwo "glinianek czy "żwirowni". Oprócz tego po kilka razy w roku jeździłem na dorsza nad morze. Wygrałem nawet kiedyś zawody, w których brało udział dwustu zawodników! Łowię też pod lodem czy na drgającą szczytówkę. Natomiast nie spinninguję. Skoro ma pan taką pasję, może na wigilijnym stole pojawi się coś poza karpiem? - W tym roku zapowiedziałem żonie, że królować będą ryby. W naszych rejonach do stawów wpuszcza się m.in. tołpygi, żeby pożerały plankton. Czasem trafi się szczupak, okoń, sandacz czy inna jakaś biała ryba. Zależy, co uda się wyhodować właścicielom okolicznych wód. Rzucił pan wędkowanie przez posłowanie? - Może nie aż tak ale ja naprawdę nie mam obecnie ani chwili dla siebie. Oprócz poselskich obowiązków bardzo dużo jeżdżę po Polsce pracując nad budową Koalicji Polskiej. Od czasu wyborów byłem w warmińsko-mazurskim, podlaskim, mazowieckim. A ostatnio w lubelskim. Przede wszystkim powiat zamojski ale i okolice Krasnegostawu, Hrubieszowa czy Chełm. Niestety, nie dzieje się tam najlepiej. Ludzie wyjeżdżają za granicę, perspektywy są kiepskie. Obok jest z kolei kopalnia węgla Bogdanka. Jeszcze w grudniu te okolice odwiedził Jacek Sasin. - Kaloryczność tego węgla jest porównywalna z tym, który sprowadzamy od Ruskich. Zasoby Bogdanki to najmniej jedna trzecia tego, co sprowadzamy z kraju Władimira Putina. I wciąż nie mogę tego pojąć: dlaczego nie możemy sprzedawać tam swoich świń, a kupujemy tony węgla, kiedy mamy swój. Miało nie być o polityce. Jak choinka to żywa? -Tak. Mam na przemian: raz choinkę w doniczce, którą później sadzę w ogrodzie, a czasem po prostu wstawiam ją do stojaka. W tamtym roku ściąłem i jakoś mi głupio było. W tym roku znowu wezmę w doniczce. Kto ubiera i kto sprząta opadające igły? Są cukierki? - Sprzątanie i ubieranie zawsze wspólnie. Co do cukierków, zwrócił pan uwagę na ważną rzecz. W dzieciństwie to były specyficzne czasy, nie było za wielu słodyczy. Pomarańcze były towarem luksusowym. A na naszej choince były orzechy, ciasteczka, mnóstwo czekoladek, długich cukierków w świecących papierkach... ...było wtedy lepiej? - Było trochę inaczej. Inaczej to wszystko celebrowaliśmy. Ale też i żyło się też inaczej. Jakoś wolniej. Bez internetu, telefonów. Teraz człowiek jest zagoniony, a jeśli ma czas to myśli o spłacaniu kredytów czy podobnych sprawach. Przez tę gonitwę życie mija błyskawicznie. W związku z tym jak jest teraz, zapadła mi w pamięć nawet pewna świąteczna sytuacja. Opowie pan? - Przyjechała do nas rodzina i nagle usłyszałem... ciszę. Zerknąłem do salonu. Praktycznie wszyscy byli zajęci pisaniem na telefonach. Na szczęście to był tylko jeden moment, ale w tym roku planuję skonfiskować telefony wszystkim uczestnikom rodzinnego spotkania na czas jego trwania. A co pan powie o świątecznych dyskusjach przy stole? - Trochę musimy wejść w politykę. Podziały spowodowane przez ustrój powodują, że święta, które powinny ludzi łączyć mogą się zamienić w koszmar. Zwłaszcza po jednym "kieliszku za dużo" w bardzo wielu rodzinach zaczyna się masakra. Najczęściej po pytaniu "na jaką partię głosowałeś". Gdyby były JOW-y (jednomandatowe okręgi wyborcze - red.) i głosowanie na człowieka, a nie na partie, na pewno byłoby inaczej. Jestem przekonany. Po wyborach do Senatu widać, że tam są inni ludzie. Bo posłowie są obecnie tylko od wykonywania poleceń wodza partii i podnoszenia rąk w trakcie głosowań tak, jak sobie wódz zażyczy. Spełniają role posłów czy nie? - To nie są posłowie w rozumieniu definicji demokracji, a funkcjonariusze partyjni pilnujący interesów swoich partii w spółkach skarbu państwa. Tak więc, jeśli np. wódz rządzącej partii wybierze sobie Banasia jako szefa NIK - podniosą ręce za Banasiem. Jeśli wódz zaś uzna, że szefem NIK powinna być owca - zagłosują za owcą. Taki ustrój, taki klimat. Nostalgia pana napadła. - Może chwalę tamte święta, bo dziecięce wspomnienia zawsze są lepsze? Na pewno święta bez śniegu były kiedyś wybitną rzadkością. To nadawało pewnej specyfiki. Czekało się bardziej, może było przyjemniej. Serwują państwo dwanaście potraw? - Obecnie się od tego odchodzi. Oczywiście staramy się przygotowywać jedzenie wspólnie. Przyznam się także, że zdarza nam się kupować różne potrawy. Jako Polacy stajemy się coraz bardziej podobni do społeczeństwa zachodnioeuropejskiego. Opowiadał pan, że w ramach prezentów dokłada pan córkom pieniądze, żeby spełniały swoje marzenia. - Były takie święta, kiedy naprawdę nie miałem pojęcia, jaki prezent sprawi każdej z osobna największą radość. Na pewno wolę kupować prezenty niż dawać pieniądze. Zdarza się jednak, że lepiej się zwyczajnie dogadać. Chcę im dawać radość, zwłaszcza kiedy dzieci przestają wierzyć w św. Mikołaja. Przyznaję jednak, że wprowadził pan mnie w nerwową atmosferę. Bo właśnie sobie uświadomiłem, że pojęcia nie mam, co im kupić w tym roku... Na pewno pan jakiś wspomina szczególnie. I wcale nie chodzi mi o szabelkę od ojca. - Dostałem od swoich córek zegarek. Ciągle go noszę, chociaż wcześniej nie nosiłem żadnego. Wyprzedzam kolejne pytanie - zegarek nie wymaga wpisania do rejestru korzyści. Ma pan jakąś ulubioną kolędę? - Na stałe nie, to zależy od sytuacji rodzinnej, atmosfery konkretnych świąt. Pamiętam jednak historię z 2001 r. dotycząca kolędowania. Wtedy jeden z moich kolegów wchodził na rynek muzyczny. Początkowo mu nie szło, a potem chciał się odbudować. Brakowało mu pieniędzy, a dostał rentowne zamówienie. Miał zebrać kolędy śpiewane przez znanych artystów. Sęk w tym, że był środek lata... Niełatwo było się odnaleźć w takim klimacie? - Owszem! Ale gotowy produkt miał być oddany do końca września. Wpadłem w końcu na pomysł aranżacji. Bo przecież Święta Rodzina, przed tysiącami lat, zmagała się ze skwarem i pustynią. Zrobiłem więc kolędę w klimatach arabskich. To, co się działo później, było dla mnie zaskakujące. Proszę wreszcie zdradzić, o co chodzi! - Studio miałem w piwnicy, ale nagrań słuchałem w pokoju, na głośnikach. Telewizor był akurat włączony, stacja informacyjna. Głos był wyciszony. Wrzuciłem wtedy gotowy materiał, chciałem posłuchać, jak to brzmi. Kiedy go uruchomiłem, zobaczyłem jak drugi samolot wlatuje akurat w wieżę World Trade Center. Mam dreszcze do tej pory! Złoży pan życzenia naszym Czytelnikom? - Przede wszystkim zdrowia i miłości. Mądrości i refleksji. Życzę nam, żebyśmy w końcu stali się wspólnotą. Żebyśmy w te święta nie rozmawiali o polityce. Cieszmy się sobą, bo czas ucieka z prędkością światła, a wspólnych chwil mamy coraz mniej. Jakub Szczepański