W polityce energetyzowanie bazy jest ważne. Zwłaszcza jeśli ma się większość w kieszeni i rzecz tylko w tym, by ten "udział w rynku" bezpiecznie dowieźć do dnia wyborów. Żeby nie było przykrej niespodzianki. Wydaje mi się, że pokolenie Donalda Tuska i sprzyjających mu całym sercem liberalnych liderów opinii mentalnie wciąż tkwi w roku 2015. Ich trauma polega na przekonaniu, że wtedy przegrali... przez nieuwagę. Poczuli się zbyt pewnie i przestali dbać o stałe motywowanie swojego wyborcy. Więc się elektorat rozleniwił, odpuścił, zdekoncentrował. W efekcie władza wpadła w ręce PiS. Dlatego teraz - kombinują antyPiSowcy - kluczem do sukcesu ma być właśnie pełna mobilizacja. Służyć jej mają takie marsze jak 4 czerwca. Czyli swoiste wyjazdy integracyjne all inclusive dla najtwardszego elektoratu. Gdzie zamiast alkoholu strumieniami leje się narkotyk antyPiSizmu. Tego typu spotkania mają oczywiście szereg zalet. Przede wszystkim są bardzo przyjemne dla samych organizatorów. Wróble ćwierkają, że i sam Donald Tusk bardzo rozsmakował się w mitingach z udziałem swoich wyborców.W poprzednich kampaniach lidera PO (tych z lat 2007 czy 2011) jego kontakt z publiką był gorszy. A nastroje bardziej wyważone. Teraz jest inaczej. Tuska wita się jak gwiazdę rocka pomieszanego z religijnym guru. Co przywódca Platformy traktuje jako niechybną zapowiedź swojego jesiennego zwycięstwa. Czy słusznie? Chyba nie do końca... Bo jest oczywiście też druga strona tego medalu. I trzeba mieć naprawdę spore problemy ze wzrokiem, by nie dostrzegać tu klasycznej pułapki samoutwierdzenia, na którą od lat cierpią liderzy politycznego i publicystycznego antyPiSu. I z której kompletnie nie mają zamiaru wychodzić. Bo jest im tam po prostu bardzo komfortowo. Od lat kiszą się więc wyłącznie we własnym sosie. Wszystkich, którzy ośmielali się mieć inne od nich zdanie już dawno do siebie zniechęcili, wystarczyli albo wygumkowali. Zostały im "ciasne, ale własne" kanały komunikacyjne, w których mogą oddać się temu, co ich zdaniem jest najważniejsze. Czyli organizowaniu jeszcze większych wieców poparcia i pokazów siły. Takich jak ten z 4 czerwca. I kolejne zapowiadane (co też znamienne) w najbardziej antyPiSowskich rejonach kraju. W Poznaniu, Wrocławiu a finalnie pewnie także w Gdańsku. Pytanie oczywiście, co jest celem antyPiSu? Gdyby było nim wyłącznie utrzymanie udziału w politycznym rynku to można by przyklasnąć. Powiedzieć "róbcie tak dalej!", "grzejcie bazę do czerwoności!", "dowieziecie!". Tylko, że... jest jeden problem. Wszystkie wybory z ostatniej dekady pokazują, że klasyczna liberalna baza wyborcza w Polsce to za mało. Bo w roku 2023 nie chodzi o odczynienie błędów niedostatecznej mobilizacji z roku 2015. Teraz gra toczy się na zupełnie innym boisku. Dziś, by wygrać, antyPiS musi autentycznie poszerzyć swoją bazę. I teraz pytanie kluczowe. Czy marsze takie, jak 4 czerwca poszerzają bazę antyPiSu? Moim zdaniem nie. Po pierwsze dlatego, że atmosfera na nich panująca jest zawsze wojowniczo antyPiSowska. To naturalne i nic się z tym nie da zrobić. Ludzie po to przyszli, żeby usłyszeć "j****ać PiS" odmienione przez wszystkie przypadki. Ale ma to swoją cenę. Bo każda rzucana przez Tuska ze sceny zapowiedź "rozliczenia PiSowców" oraz każde "znajdzie się komora..." kwitnące na backstage’u działa mobilizująco po drugiej stronie. Pomaga PiS-owi energetyzować ich bazę. A PiS ma łatwiej. PiS musi dowieźć, to co już miał. Po drugie, antyPiS kompletnie, od lat i z niesamowitym uporem ignoruje fakt, że w Polsce mamy miliony Polaków, którzy na rządach PiS autentycznie skorzystali. I materialnie i symbolicznie. Im jest w tej Polsce Kaczyńskiego po prostu dużo lepiej niż było w Polsce Tuska albo Millera. Jaką ofertę niosą dla nich marsze w stylu 4 czerwca? W najlepszym razie żadną. A w najgorszym pełne wyższości pohukiwania i szantaże moralnie oraz emocjonalnie. Przekaz (powtarzany przez antyPiSowski media czy gorliwe autorytety), że ta odczuwana przez nich poprawa jest czymś nieprawdziwym. Pochodzi z nieprawego łoża. I każdy, kto przyjmuje jej dobrodziejstwa, powinien się wstydzić. I po trzecie, Polska roku 2023 to nie jest film z nurtu tzw. kina moralnego niepokoju. Pamiętacie te filmy robione w Polsce przełomu lat 70. i 80. XX wieku przez twórców takich jak Zanussi, Holland czy Falk? Pokazywały one wewnętrzne dylematy jednostki, która chce zrzucić kajdany i wypisać się otaczającego ją moralnego zła. Mam wrażenie, że zbyt wielu antyPiSowców zbyt mocno uchwyciło się tej historycznej analogii. Często będącej ich częścią ich własnej biografii (ton w opiniotwórczym antyPiSie wciąż nadaje pokolenie wchodzące w dorosłość w realiach późnego PRLu). Im się ciągle wydaje, że trzeba uparcie "dawać świadectwo", a "ludzie się w końcu przebudzą". I "wyrwą murom zęby krat". AntyPiSowcy kompletnie nie biorą jednak pod uwagę, że mogą się mylić. Że ich historyczne analogie są po prostu błędne. A oni są jak jakaś grupa rekonstrukcyjna. Albo apokaliptyczna sekta oczekująca, że już zaraz za chwileczkę czeka nas koniec świata. Nie chcą słyszeć, że wybory w demokratycznym kraju wygrywa się, przekonując do swoich racji WIĘKSZOŚĆ SPOŁECZEŃSTWA. A nie wmawiając mniejszości, że ma 150 procent racji we wszystkim.