Choć wszyscy liderzy ogłaszają sukces, nikt publicznie nie podejmuje refleksji nad porażką. Upadła fantazja o tym, że wybory samorządowe staną się jednoznaczną odskocznią dla koalicji rządzącej i bezapelacyjnym potwierdzeniem osłabiania się opozycji. Nie zmieniło się nic i zarazem zmieniło się wszystko. Wybory samorządowe 2024. Bez zmian? Nie zmieniło się nic, ponieważ ani nowy ton w mediach publicznych, ani fala rozliczeń prokuratorskich i sejmowych, ani opowieść o konieczności przywracania demokracji nie osłabiły Jarosława Kaczyńskiego, który dziś wciąż stoi na czele grupy politycznej zdolnej do wygrywania wyborów, choć nadal niezdolnej do zawierania koalicji. Zmieniło się wszystko, ponieważ wbrew narracji władzy o tym, jak ważna jest mobilizacja na miarę tej z 15 października 2023 roku, frekwencja nie zachwyciła, zwłaszcza wśród młodych ludzi oraz na "liberalnym" zachodzie Polski. Nie zmieniło się nic, ponieważ PiS trwale nie jest w stanie wygrywać w dużych miastach, a w stolicy przegrał sromotnie z Rafałem Trzaskowskim, co prawdopodobnie eliminuje Tobiasza Bocheńskiego jako ewentualnego kandydata PiS na prezydenta kraju. Zmieniło się wszystko, ponieważ tym razem słowa rozjechały się z czynami i mimo dramatycznych opowieści o potrzebie pogrążenia populistycznej autokracji w obliczu spodziewanego geopolitycznego sojuszu Putin-Trump, ogólnopolska kampania władzy była leniwa i przyspieszyła dopiero na finiszu, nie robiąc na nikim szczególnego wrażenia. Nie było ani mobilizacji, ani mobilizowania. Donald Tusk, który pociesza swoich wyborców apelem, by nie marudzić i brać się do roboty, oczywiście nie przegrał tych wyborów w tym sensie, by utracić koalicyjną sterowność. Pozostał liderem władzy z podobną siłą, ale jednocześnie nie zdobył tylu sejmików, by móc chwalić się, że Kaczyńskiemu został tylko jeden lub żaden. Skomplikowane koalicje lokalne dopiero za jakiś czas pokażą realny rozkład sił, jednak już dziś widać, że wewnątrz obozu władzy możliwe są przetasowania. Ambitny plan nie został osiągnięty, a program minimum nigdy nikogo nie zadowala, nawet jeśli z liczb bezwzględnych da się wyciągnąć optymistyczne wnioski. Rafał Trzaskowski zadowolony Największym wygranym tych wyborców jest prezydent Warszawy, któremu kolejne silne zwycięstwo w pierwszej turze otworzyło wrota do poważnej walki o prezydenturę w 2025 roku. Zdobył mandat polityczny, który wzmocni jego pozycję wewnątrz partii i pozwoli na większą swobodę w negocjacjach z premierem. Nie bez znaczenia będzie też fakt, że Trzaskowski zawarł bezpośredni sojusz z Szymonem Hołownią i Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem, którzy nie wystawili w Warszawie kontrkandydata. W skali kraju przegrała lewica, której nie pomogła ani debata o liberalizacji prawa aborcyjnego, ani utopijne slogany gospodarczo-społeczne, ani rozpętanie histerii o nieprawomyślne składanie życzeń świątecznych przez włodarza stolicy. Lewica od lat stoi w miejscu z tymi samymi hasłami na transparentach i od lat nie potrafi zrozumieć, dlaczego te hasła nie porywają mas. Dla obozu władzy te wybory miały być dogrywką do wyborów parlamentarnych, a stały się problemem do przemyśleń, który może przerodzić się w dzwon na trwogę. Niby nic złego się nie stało, ale nie stało się tyle dobrego, żeby nie zapytać o skuteczność dotychczasowej strategii politycznej. Tymczasem obóz prawicowy wyszedł z wyborów obronną ręką i z pewnością znajdzie się niejeden komentator, który powie, że to za sprawą złagodzenia słów. Zamiast ciągłych ataków na Unię Europejską, wyzywania Tuska od Niemców, jawnej ksenofobii, PiS - jak śpiewał przed laty Jacek Kaczmarski o przemianie Aleksandra Kwaśniewskiego - "przysiągłbyś, łaskawco, że się z krwiopijcy niemal stał krwiodawcą". Manewr, by w kampanii samorządowej używać "pozytywnego" języka, a nawet ukrywać partyjny szyld, miał pozorować wewnętrzną przemianę w partii, w którą wielu uwierzyło. Jedno jest pewne: w niejednym sztabie przez jakiś czas będą jeszcze dudnić sławne słowa Pyrrusa: "Jeszcze jedno takie zwycięstwo, a będziemy straceni". Przemysław Szubartowicz