Dla porządku może przypomnijmy, że były prezydent Stanów Zjednoczonych swobodnie nawiązał do rzekomej rozmowy z przeszłości. Rzekomej, bo wymiana zdań brzmi jak konfabulacja, ad hoc wymyślona na potrzeby amerykańskiego audytorium: "Jeden z prezydentów dużego kraju zapytał, czy jak nie zapłacą, a zostaną zaatakowani przez Rosję, to ich obronię. Odpowiedziałem mu: nie zapłacicie swoich zaległości, to nie będę was bronił. W rzeczywistości zachęcałbym [Rosję], żeby zrobili z wami, co zechcą. Musicie zapłacić swoje rachunki". Straszenie Rosją Głosy potępienia słów Trumpa są dość przewidywalne. Niestety, dodam - albowiem to sprawia, że w dzisiejszych mediach wydają się nudne. Cóż, nudne, nie oznacza, że nie ma w nich ziarna prawdy. Prawda nie musi być atrakcyjna, by była prawdą. Inaczej ma się sprawa z kłamstwami, które przed podaniem należy odpowiednio ukwiecić: hiperbolizowaniem, przebraniem każdej miary itd. W efekcie, jak łatwo się zorientować, zbliżamy się tutaj do rozrywki. A jednak nie byłaby to cała - właśnie - prawda o reakcjach na słowa Trumpa. Albowiem głos zajęli tzw. geopolityczni realiści, którzy odnajdują w słowach byłego prezydenta nie tylko schlebianie amerykańskim wyborcom, ale także małe ziarno rozsądku. Luksemburg się boi? W Polsce tym tropem podążył mózg Pałacu Prezydenckiego, Marcin Mastalerek. W wywiadzie odciął się od paniki medialnej. I stwierdził, że Donald Trump "w charakterystycznym dla siebie stylu biznesmena, bardzo dobrego i sprawdzonego, mobilizuje niektóre kraje". I tutaj przypomniał, że są takie kraje NATO, które nie dobiły do poziomu 2 proc. PKB w wydatkach na zbrojenia, przede wszystkim Niemcy. Mastalerek dodał w tonie uspokojenia: "Ja odczytuję te słowa jako mobilizowanie sojuszników z Zachodu". Można jednak odczytać inaczej "te słowa", czemu pomaga rzut oka na mapę. Otóż nawet największa niechęć do Niemiec nie powinna działać jak klapki na oczy i przesłaniać faktu, że to Polska odgradza ten kraj od Rosji. Właśnie dlatego nasze wydatki na obronność wystrzeliły do astronomicznych poziomów (blisko 3,9 proc. PKB). Francja Emmanuela Macrona już wydaje około 2 proc., Niemcy Olafa Scholza za chwilę do nich dobiją. Kto zatem ciągnie się w ogonie? Oczywiście te kraje, dla których armia Putina to abstrakcja. Na przykład Belgia, która wydaje ok. 1,1 proc. PKB. Wedle logiki pana Mastalerka, pohukiwanie Trumpa w Karolinie Południowej powinno obudzić zatem Belgów z drzemki. Albo ich sąsiadów, albowiem inny, oburzający przykład to Luksemburg. Jedno z najbogatszych, jeśli nie najbogatsze państwo planety Ziemia, jest członkiem NATO, a wydaje na obronność ledwo 0,7 proc. PKB. Z kolei na drugim końcu Starego Kontynentu Hiszpania wykłada ok. 1,3 proc. Znów spojrzenie na globus wystarczy, aby zdać sobie sprawę, że zagrożenie rosyjskie raczej Madrytowi nie spędza snu z powiek. To kraje graniczące z Rosją, jak Estonia czy Finlandia, rzuciły się wydawać garściami pieniądze na obronność. Gdy Trump snuje swoje opowieści, że "w rzeczywistości zachęcałby Rosję, żeby zrobiła z wami, co zechce" - to już widać, jak "mobilizuje" to Belgię, Luksemburg czy Hiszpanię. Biznes ponad wszystkim? Inni realiści niż Mastalerek opowiadają nam, że po wyborze Trumpa do USA przyjdą do niego przedstawiciele służb specjalnych i wielkiego biznesu. Przypomną, że parasol amerykański nad Europą to część wielkiego przedsiębiorstwa "made in USA", za którym idą gigantyczne zakupy na zbrojenia. Francuzi zawsze się trochę stawiają, bo mają swoje zakłady zbrojeniowe, jednak po lutym 2022 Niemcy i Polska ręka w rękę wyłożyły przed Waszyngtonem gigantyczne kwoty. Może po ewentualnym zwycięstwie Trumpa w wyborach powróci idea nazwania jakiejś inicjatywy jego imieniem (jak to było z "fortem Trump"). Słucham tych zapewnień i nawet chciałbym trochę wierzyć w to, że za słowami Trumpa stoi logika przedsiębiorcy, a nie średnio wykształconego Amerykanina, który klepie coś trzy po trzy. W gruncie rzeczy wizję świata ma ograniczoną i najbardziej zależy mu na zwycięstwie nad tymi Amerykanami, którzy są jak Joe Biden, którego szczerze nienawidzi. Zmysł przekory i brak zahamowań pcha go w stronę wszystkich, którzy są inni niż liberalny establishment w kraju i zagranicą. To nie jest Ronald Reagan. Trumpa mało obchodzą inne części świata. Biznesowe kalkulacje owszem występują w jego polityce, ale są punktowe i raczej krótkowzroczne. Na temat pomocy dla Ukrainy Trump powiedział, że wojnę zakończy w 24 godziny. To fanfaronada, ale ostatecznie ukierunkowana na wizję ukrócenia pomocy finansowej i skłonienie Kijowa do negocjowania z Moskwą z pozycji słabszego. Poza tym żyjemy w czasach, w których zimny racjonalizm ekonomiczny nie powinien być jedynym kryterium oceny polityka. Wojna w Ukrainie przecież zubaża zwykłych Rosjan. Trudno policzyć, ile realnie wydaje Moskwa na zbrojenia, ale obecnie to blisko 20 proc. PKB. I rośnie! Nie jest przesadą mówienie, że Rosja wydaje na szeroko rozumiane wojsko więcej niż ZSRR w latach 80. XX wieku. Nikomu nie trzeba przypominać, że prezydent Putin prowadzi wojnę w imię swojej fantazji historycznej i marzeń o odbudowie kraju jako mocarstwa militarnego. Gdzie tu miejsce na biznesowe kalkulacje czasów pokoju? I skąd wiadomo, że Trump po ewentualnej reelekcji będzie kierować się raczej zimnym kalkulowaniem niż pragnieniem namiętnego rewanżu na przeciwnikach? Puenta dla Warszawy? W tej sytuacji nasz - polski - realizm powinien nam podpowiadać, że racją stanu jest prowadzenie w 2024 roku polityki, w której bierze się pod uwagę zwycięstwo Bidena, jak i Trumpa. Może się okazać, że w takim scenariuszu Pałac Prezydencki miałby potencjalnie do odegrania ważną rolę. Wymagałoby to jednak zawieszenia broni w kraju. I w tym miejscu, oczywiście, nasz nadwiślański realizm się kończy: bo czy można oczekiwać w najbliższym czasie samoopanowania w prowadzeniu rywalizacji na scenie polsko-polskiej? Aby w odpowiednim momencie zagrać na dwóch fortepianach w USA? Odpowiedź sami Państwo znają. Jarosław Kuisz