Łukasz Rogojsz, Interia: Łukaszenka pokazał się publicznie. Żyje. To koniec narastających od tygodnia spekulacji o jego zdrowiu i przyszłości reżimu? Michał Kacewicz: - Na zdjęciach, które widzieliśmy, Łukaszenka wygląda dziwnie. Widać, że nie jest z nim dobrze. Nie chciałbym jednak wdawać się w dywagacje medyczne na podstawie zdjęć i nagrań, bo nie jestem lekarzem. To podywagujmy politycznie. - Zdrowie dyktatorów było, jest i będzie tematem absolutnego tabu. Zawsze skrzętnie ukrywali informacje na ten temat. To, co wydostaje się na zewnątrz, jak nagrania z Moskwy z 9 maja, na których widzimy zbolałego Łukaszenkę, i skąpe informacje o tym, co się z nim działo, stwarzają pole do budowania najprzeróżniejszych teorii spiskowych. Żeby je przeciąć trzeba było Łukaszenkę pokazać? Wiemy, jak jest w dyktaturze - przywódca musi być silny, zdrowy i zdolny jednoosobowo rządzić państwem. - Tak, trzeba było pokazać Łukaszenkę, bo gdyby jego nieobecność się przedłużała, to w białoruskim systemie, jak to w systemie autorytarnym, zaczęłoby rodzić wiele plotek i spekulacji. Łukaszenkę i jego ludzi mało obchodzi, co się o tym mówi w Polsce czy na Zachodzie, ale bardzo interesuje go zdanie białoruskiej elity władzy, nomenklatury. Obawia się jej? - Tak, bo zależy od niej. Jeśli ta nomenklatura zaczęłaby się chwiać pod ciężarem różnych domysłów i obaw o to, co będzie, bo może "Baćki" Łukaszenki już nie ma albo jest bardzo ciężko chory, to wprowadziłoby niepewność, chaos i rodziło niebezpieczeństwo. Łukaszenka musiał to zdusić w zarodku. Ale właśnie: dlaczego musiał? Jakiego asa w rękawie ma reżimowa nomenklatura? - Nie może bezpośrednio nic zrobić Łukaszence, ale może zacząć szukać jego następcy, pretendenta do przejęcia schedy. To byłoby bardzo niebezpieczne i dla samego Łukaszenki, i dla stworzonego przez niego systemu władzy. Łukaszenka wiedział, że musi pokazać nie tyle społeczeństwu, co własnemu "dworowi", że jest zdolny rządzić i kierować reżimem. Nawet jeśli nie wszystko jest w porządku i nie do końca jest w stanie wywiązywać się ze swoich obowiązków. Chyba nie jest. Na zdjęciach w Moskwie miał zabandażowaną prawą dłoń, na nagraniu i zdjęciach z wizytacji wojsk obrony przeciwlotniczej - lewą. Kiedy przemawiał do wojskowych, z trudem łapał oddech. Paweł Łatuszka, były minister kultury Białorusi i były ambasador tego kraju w Polsce, podał, że Łukaszenka ma zapalenie mięśnia sercowego na tle infekcyjno-alergicznym. Mimo tego za wszelką cenę chciał się pokazać publicznie? - Tak, to zapewne była jego osobista decyzja. Znamienne, że na jednym z nagrań z ostatnich dni Łukaszenka raz po raz powtarza, że nagranie odbywa się na żywo. Miałoby to swoją logikę, bo zdjęcie dużo łatwiej zmanipulować niż nagranie. Łukaszence z pewnością chodziło o demonstrację, o pokazanie, że żyje, że jest w stanie robić swoje. Chciał przeciąć plotki, zanim zaczęły mu poważnie zagrażać. - Do opatrunków czy trudności z przemawianiem nie przywiązywałbym tak dużej wagi. Przecież pamiętamy, że już po rozpoczęciu agresji na Ukrainę pojawiały się podobne plotki i spekulacje dotyczące Władimira Putina. Próbowano analizować, co ma na dłoniach, czy to ślady po wenflonach, czy może miał chemioterapię. A może spotkało go jeszcze coś innego. Zalała nas wtedy lawina niestworzonych historii. Teraz z Łukaszenką było podobnie. Podchodźmy do tego z należytym dystansem. Zgoda, choć nie do końca. Łukaszenka to dyktator, a dyktator nie może okazać słabości - czy to politycznej, czy emocjonalnej, czy zdrowotnej. - Łukaszenka to już nie młodzieniaszek. 30 sierpnia skończy 69 lat, ma prawo się pochorować, trafić do szpitala, przejść leczenie. Nikt mu tego prawa nie odbiera, ale kiedy jednoosobowo rządzisz państwem, stan twojego zdrowia ma daleko idące konsekwencje. - Oczywiście. W białoruskim systemie cała władza jest podwieszona pod jednego człowieka - Łukaszenkę. Gdy taka osoba nagle na kilka dni znika z widoku, całą strukturę władzy ogarnia panika. Ludzie nie wiedzą, co się dzieje, co robić, czego się spodziewać. Tym bardziej, że na Białorusi sukcesja nie jest sprecyzowana. To zresztą problem wszystkich autorytaryzmów i totalitaryzmów - jak sprawnie dokonać transferu władzy po śmierci dyktatora. Białoruś nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. Jednak mają to opisane w konstytucji. Do czasu wyborów Łukaszenkę zastąpiłaby Natalija Kaczanawa, przewodnicząca Rady Republiki Zgromadzenia Narodowego. - W teorii tak by to wyglądało. Tyle że mówimy o dyktaturze, a nie demokratycznym państwie prawa. Dlatego wcale nie jest pewne ani że to ta osoba faktycznie przejęłaby władzę, ani że ten transfer władzy dokonałby się bezboleśnie. Na pewno Łukaszenkę zastąpiłby ktoś z białoruskiej elity władzy, ale kto - tego nie wiemy. I zapisy białoruskiej konstytucji naprawdę wiele tutaj nie znaczą. Clou dyktatury - przywódca jest państwem. Tylko ten schemat przestaje funkcjonować, gdy przywódcy coś się stanie. Zagrożony jest wówczas cały reżim. - Tak, ale gdyby powszechnie znany był następca albo następczyni Łukaszenki, to zagrożony byłby sam Łukaszenka. Celowo nigdy nie namaścił żadnego "delfina". Nie może tego zrobić. Podobnie jak Putin w Rosji. Moment, w którym Łukaszenka wyznaczyłby takiego pretendenta, byłby momentem jego końca. Nie byłby w stanie go kontrolować? Putin przez lata miał swojego Miedwiediewa i ten zagrożenia nie stanowił. - Miedwiediew nie był następcą, tylko czasowym zamiennikiem i wszyscy o tym wiedzieli. Wyznaczenie "delfina", potencjalnego następcy, daje alternatywę całemu systemowi, całej strukturze biurokratycznej, całej elicie władzy. Ta elita mogłaby w dowolnym momencie zacząć orientować się na pretendenta, dążąc do oddolnej zmiany władzy. Obecny dyktator byłby stopniowo marginalizowany, traciłby wpływy, ludzie zaczęliby się od niego odsuwać. Koniec byłby prozaiczny, ale typowy dla dyktatur - odejście wodza w przyspieszonym trybie w ten czy inny sposób. Mówisz o dosłownym odejściu? - Tak, to byłby bardzo realny scenariusz. Dobrze rozumiem: Łukaszenka wie, że będzie żyć, dopóki jest w stanie kierować reżimem? - Proza bycia dyktatorem. Tak to wygląda. Oczywiście Łukaszenka mógłby mianować swojego następcę w sytuacji, gdy sam podjąłby decyzję o usunięciu się w cień. Tyle że tego nie zrobi. Po pierwsze, z powodów ambicjonalnych. Po drugie, dlatego, że cały ten system opiera się tylko i wyłącznie na nim. Wszystko jest od niego zależne. Nikt nie chciałby pozwolić mu odejść, bo to rodziłoby ryzyko zmiany warty i poważnych przetasowań na szczytach władzy. Zajrzyjmy na giełdę nazwisk potencjalnych następców. Numerem jeden jest wspomniana już Kaczanawa. Ma opinię zimnej i brutalnej polityczki, ślepo lojalnej wobec Łukaszenki i niespecjalnie przepadającej za Polską. - Kaczanawa jest z tzw. klanu witebskiego, a więc grupy prominentnych polityków wywodzących się z obwodu witebskiego. Oprócz niej to m.in. szef administracji prezydenckiej Igor Siergiejenko czy przewodniczący Izby Reprezentantów Zgromadzenia Narodowego Władimir Andriejczenko. Kaczanawa to zwykła urzędniczka - zaczynała jako burmistrz Nowopołocka - która z poziomu regionalnego awansowała do polityki krajowej. Klasyczny produkt tego reżimu. Nie wyróżnia się niczym szczególnym - ani twardogłowa, ani "gołąb". Postać w klasycznym duchu łukaszenkowskim - oddana Łukaszence, niezbyt błyskotliwa. Nie różni się specjalnie od innych kluczowych urzędników czy oficerów reżimu. Podobnie jak oni nosi buławę w plecaku. Autorytarny reżim byłby w ogóle gotów, żeby kierowała nim kobieta? - Przez krótki czas, w ramach okresu przejściowego i organizacji transferu władzy - tak. Przecież proces wyłonienia nowego przywódcy musiałby zyskać akceptację Kremla oraz białoruskiej elity. To trochę by potrwało. Nie mogłaby zastąpić Łukaszenki na stałe? - Minimalne szanse. Stworzone przez Łukaszenkę czy Putina systemy są wybitnie męskie. Kobiety pojawiają się w nich bardzo rzadko, a jeśli już dochodzą do wyższych szczebli, to drogą lojalnego, urzędniczego wiernopoddaństwa. To przykład Kaczanawej na Białorusi czy Walentiny Matwijenko w Rosji, przewodniczącej rosyjskiej Rady Federacji. Na liście nazwisk potencjalnych następców Łukaszenki wysoko stoją też akcje szefa Sztabu Generalnego - gen. Alaksandra Wolfowicza. - Zgodnie z ustawą w przypadku nagłej śmierci prezydenta, czyli np. w zamachu, władzę może przejąć Rada Bezpieczeństwa, na czele której stoi Wolfowicz. Nie jest wykluczone, że grupa generałów może mieć przejściowo duży wpływ na transfer władzy. Mimo tego, chociaż Wolfowicz jest mocną figurą w łukaszenkowskim reżimie, rozbudowana elita biurokratyczna nie pozwoli, żeby zajął miejsce Łukaszenki. - Co by o Białorusi nie mówić, to nie jest jednak państwo zmilitaryzowane, a armia nie jest aż tak ważnym graczem w polityce. To państwo policyjne i jeśli ktoś ma tam większe wpływy, to sektor bezpieczeństwa - policja, MSW, specsłużby. Z kolei biurokracja to elita, arystokracja reżimu stworzonego przez Łukaszenkę. Sceptycznie patrzą na przywódcę z kręgów wojskowych, następca Łukaszenki ma być jednym z nich. Pamiętam, jak podczas jednej z naszych rozmów powiedziałeś, że Łukaszence marzy się przekazanie władzy synom i stworzenie na Białorusi czegoś na kształt dynastii. Nadal ma takie plany? - Faktycznie przez pewien czas chciał pchnąć Białoruś w tę stronę, ale z czasem zarzucił tę koncepcję. Przez ostatnie lata nie wprowadzał na poważnie żadnego ze swoich synów w arkana władzy. Inna rzecz, że zanim by to zrobił, musiałby zwalczyć opór wspomnianej reżimowej elity. A ta nie chce na szczycie syna Łukaszenki, Łukaszenkę ma zastąpić jeden z jego "dworzan". To, czego chce reżimowa elita może być mało istotne wobec tego, czego chce Putin. Bez jego zgody nikt Białorusią rządzić nie będzie, a ostatnio mieliśmy wiele spiskowych teorii - np. że Łukaszenka został otruty w Moskwie w zemście za to, że nie przyłączył się do inwazji na Ukrainę, czego Putin od niego oczekiwał. - Otrucie Łukaszenki przez Putina to political fiction i teoria spiskowa oderwana od rzeczywistości. Prawda jest taka, że Putin trzyma kciuki za Łukaszenkę i jego zdrowie. Gdyby chciał doprowadzić do zaangażowania Białorusi na Ukrainie, doprowadziłby do tego innymi drogami, nie powodując jednocześnie destabilizacji Białorusi. Problemem tutaj był nie tyle Łukaszenka, co opór białoruskiego społeczeństwa i opór systemowy samego reżimu. Putin trzyma kciuki za Łukaszenkę, bo ma obecnie dość problemów, żeby zajmować się jeszcze kryzysem władzy na Białorusi? - Dokładnie. Łukaszenka i jego władza są dla Putina komfortowe. Gwarantują stabilność, lojalność wobec Rosji, a nawet prowadzenie zaczepnej polityki wobec sąsiadów Białorusi z UE i NATO. Łukaszenka jest dla Putina bardzo użyteczny i już świetnie rozpoznany. Zmiana władzy byłaby dużym problemem dla Kremla, bo musiałaby być to zmiana ustalona z elitami białoruskimi. Kreml musiałby się ich pytać o pozwolenie? - Może nie pytać o pozwolenie, ale scenariusz, w którym z Moskwy przylatuje następca Łukaszenki i z miejsca przejmuje władzę to absurd. Nowy dyktator musi być z Białorusi, musi być z reżimowej arystokracji białoruskiej i mieć jej pełne poparcie. Co z integracją Rosji i Białorusi? Putin w ostatnich latach mocno na to naciskał, Łukaszenka opierał się, jak mógł. Gdyby Łukaszenki zabrakło, Kreml mógłby dopiąć w końcu swego? - Kremlowi na pewno bardzo zależałoby na takim sukcesie. Putin mógłby wówczas pokazać Rosjanom, że oto zbudował kieszonkowy Związek Radziecki. Rzecz w tym, że aktualnie ani Rosji, ani Białorusi na taki krok nie stać - gospodarczo, społecznie, politycznie. Celem maksimum na kolejne lata jest twór przypominający konfederację. Wcześniej Putina bardzo irytował opór Łukaszenki w procesie integracji, ale teraz obu stronom jest to na rękę. Na powrót do tematu integracji Rosji i Białorusi Putin musi jeszcze sporo poczekać. Pytanie, czy gdy do niego wróci, to po drugiej stronie nadal będzie Łukaszenka.