"Żądając wypłaty astronomicznie wysokich reparacji, Warszawa sypie sól, w najwyraźniej wciąż niezagojoną ranę. Swoje własne zbrodnie Polska przemilcza" - czytamy w numerze "Compact Geschichte", poświęconemu kwestii rekompensat wojennych i polskich żądań w tej sprawie. W piśmie pojawia się wiele zarzutów pod adresem Polski i jej polityki historycznej. Jednocześnie autorzy obwiniają Polskę za cierpienie Niemców zarówno przed wojną, jak i w czasie powojennych przesiedleń. O komentarz do tez zawartych w piśmie poprosiliśmy dr. hab. Marka Białokura, profesora Uniwersytetu Opolskiego. - Zacznę od tego, że nie warto o tym dyskutować z dwóch powodów. Pierwszy to skandaliczny poziom tekstów zamieszczonych na łamach "Compact Geschichte", w których wybiórczo i tendencyjnie potraktowano wydarzenia historyczne. Drugi, choć nie historyczny, ale w całej sprawie ważniejszy, to celowe działanie, które ma sprowokować stronę polską do dyplomatycznej reakcji. A tu, w mojej ocenie, polemizować nie ma z kim i o czym - mówi Interii historyk. - Pamiętajmy, że mamy tutaj do czynienia z czasopismem, które jest "głosem" nacjonalistycznej Alternatywy dla Niemiec, czyli ugrupowania politycznego, którego zwolennicy, kilkanaście procent Niemców, uważają, że Polacy nie mają żadnych praw do tego, żeby się domagać reparacji, odszkodowań, a do tego to oni, czyli Polacy, sprowokowali Niemcy do wojny - dodaje Białokur. "Deutsche Welle", opisując publikację "Compact Geschichte", zwraca uwagę na polityczne związki czasopisma. W rozmowie z gazetą socjolog Uniwersytetu Technicznego w Dreźnie Felix Schilk podkreśla, podobnie jak polski historyk z Uniwersytetu Opolskiego, że "Compact" ma bliskie relacje z częścią prawicowej partii Alternatywa dla Niemiec. "Z tą, którą można określić jako skrajnie prawicową albo volksistowsko-nacjonalistyczną" - cytuje "DW". Niemiecka partia do czasopisma się jednak nie przyznaje i zapewnia, że nie identyfikuje się z publikacjami. Trudno wyobrazić sobie, by politycy oficjalnie zajęli inne stanowisko. W 2021 roku niemiecki kontrwywiad cywilny - Federalny Urząd Ochrony Konstytucji, zakwalifikował magazyn jako prawicowo-ekstremistyczny. Propaganda rodem z lat 30. W numerze o Polsce autorzy "Compact Geschichte" stwierdzają np., że Niemcy, którzy po II wojnie światowej pozostali w Polsce, "często trafiali do jednego z obozów koncentracyjnych prowadzonych przez Polaków, w celu nękania i dziesiątkowania ludności niemieckiej". - Mamy przykład Lamsdorf, niemieckiego obozu na Opolszczyźnie, gdzie znalazła się grupa osób, które miały być przesiedlone. Owszem, warunki były trudne i dochodziło do zbrodni, jak choćby tej, kiedy jesienią 1945 roku, za sprawą komendanta obozu Czesława Gęborskiego, zginęło kilkadziesiąt osób. Natomiast zestawianie i porównanie warunków, w jakich oni funkcjonowali przez kilka miesięcy, w stosunku do tego, co stworzyli Niemcy, to są rzeczy zupełnie do siebie nieprzystające - podkreśla Marek Białokur. Historyk dodaje, że "nigdy ta ludność nie znalazłaby się w żadnym obozie, gdyby nie doszło do wybuchu II wojny światowej, gdyby Niemcy nie zajęli terenów II Rzeczypospolitej i nie rozpętali wojny". Do kwestii obozów jeszcze wrócimy. Publikacja niemieckiego pisma nie ogranicza się wyłącznie do "wyciągania" trudnych momentów historii, ale w swojej narracji stosuje retorykę przypominającą propagandę III Rzeszy. Przykładem jest opis tzw. "krwawej niedzieli" w Bydgoszczy, w pierwszych dniach września 1939 roku. Wówczas, przemieszczające się przez miasto oddziały Wojska Polskiego zostały ostrzelane przez dywersantów. Kiedy wojskowi odpowiedzieli ogniem, a w strzelaninie zginęli cywile, propaganda Goebbelsa wykorzystała to jako "dowód" na eksterminację ludności niemieckiej przez polskie władze. "Compact" podaje cytaty i oceny, według których nieuzasadniona jest teza, iż polskich żołnierzy zaatakowali dywersanci. - To jest de facto neonazistowska gazeta, która z Alternatywą dla Niemiec ściśle współpracuje, jednoznacznie bierze w obronę Adolfa Hitlera i większość rzeczy, które on robił. Spór toczy się w Polsce, bo nie ma zgody czy była to zorganizowana grupa dywersyjna. Natomiast pozostaje fakt, że wycofujące się przez Bydgoszcz polskie oddziały zostały ostrzelane. W mieście, w którym nie było regularnych niemieckich jednostek. Jak miały się zachować polskie oddziały, kiedy zostały zaatakowane? Niektórzy uważają, że było to spontaniczne wystąpienie Niemców. To pytanie, skąd "spontaniczni Niemcy" mieli broń? - odpowiada Białokur. "1000 miejsc tortur w Polsce" Wiele uwagi "Compact" poświęca kwestii "polskich obozów" dla Niemców. Swoją opowieść na ten temat dzieli na dwa etapy, przed i powojenny. Opisując pierwszy, podkreśla, że w "obozach internowania" w Strzałkowie i Szczypiornie, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, przebywały "13-, 14- i 15-letnie dzieci, a także starcy i kobiety". - Jeżeli pada hasło "obóz", to wielu osobom kojarzy się to z takimi miejscami, jakie Sowieci czy Niemcy tworzyli - komentuje Białokur. - Przede wszystkim po I wojnie światowej była spora grupa tzw. obozów przesiedleńczych. Tam przebywały osoby, które po ostatecznym podziale ziem, po wejściu w życie traktatu wersalskiego w styczniu 1920 roku, zadeklarowały, że wyjeżdżają do Niemiec. Po prostu te osoby były grupowane w miejscach, gdzie były spisywane, tam ustalano, w jakie miejsca Niemiec będą wyjeżdżały. Nic mi nie wiadomo, aby wobec tych osób polskie władze stosowały represje. A tym bardziej ludności niemieckiej. Nota bene obóz w Strzałkowie to element rosyjskiej propagandy w ramach tzw. "Anty-Katynia" - mówi dalej. - To nie były obozy w żaden sposób koncentracyjne. Niewiele osób dzisiaj wie, że często to były miejsca, gdzie takie osoby, pozbawione swoich domów, zanim znalazły nowe, mogły poczuć się bezpieczniej, choć brzmi to paradoksalnie. Pamiętajmy, osoby które są przesiedlane z miejsca na miejsce, mają ze sobą cały dobytek. Nie ma dla nich wystarczającej liczby obiektów. Jeżeli to nie jest teren strzeżony, to bardzo łatwo jest ich okraść. Mówi się o dzieciach. Jeżeli cała rodzina jest przesiedlana, to wśród członków tej rodziny są też dzieci. Natomiast to nie były obozy w rozumieniu takim, że ludzie byli tam umieszczani za jakieś przestępstwa - zaznacza historyk. "Compact" poważniejsze zarzuty formułuje, pisząc o sytuacji powojennej. Jako najbardziej jaskrawe przykłady zbrodni przeciwko ludności niemieckiej, pismo wskazuje na Salomona Morela, który kierował obozem Zgoda w Świętochłowicach oraz na Czesława Gęborskiego, który był komendantem obozu w Łambinowicach (wspomniany wcześniej Lamsdorf). Obaj byli oficerami aparatu bezpieczeństw PRL. W tych miejscach rzeczywiście dochodziło do poważnych przestępstw. Po upadku komunizmu, w suwerennej Polsce, Morela oskarżono między innymi o ludobójstwo, a wspomniany już Gęborski był sądzony ws. zabójstwa kilkudziesięciu osób. I to dwukrotnie - w PRL i po 1989 roku. "Jednak obóz Morela nie był najgorszy" - pisze "Compact". Powołuje się na amerykańskiego dziennikarza Johna Sacka i podkreśla, że "Niemcy po zakończeniu wojny cierpieli w ponad 1000 podobnych miejsc tortur w Polsce". Pismo wskazuje dalej na dane Służby Poszukiwań Niemieckiego Czerwonego Krzyża, według których na terenach położonych na wschód od Odry i Nysy istniało łącznie 1255 obozów różnej wielkości. - Nie ma zgody na używanie takiej nazwy jaka tutaj pada: miejsca tortur - zaznacza Białokur. - Były miejsca przetrzymywania. Schwytano osoby, które np. prowadziły działania dywersyjne. Były to miejsca, gdzie przebywała ludność, która miała być przesiedlona w głąb Niemiec. Zdarzało się, w zależności od tego kto był komendantem - osławiony Morel czy Czesław Gęborski, że byli wśród tych ludzi klasyczni oprawcy. Przy czym należy jeszcze raz podkreślić, że oni zostali osądzeni. Czego np. nie można powiedzieć o zdecydowanej większości zbrodniarzy z niemieckich obozów koncentracyjnych i zagłady z okresu I wojny światowej - mówi dalej. - Bardzo możliwe, że w tej liczbie ponad 1000, były np. areszty w jakimś budynku, zrobione w piwnicy, dla osoby, którą miejscowa ludność oskarżyła o to, że ta osoba znęcała się nad nimi podczas wojny. Taka osoba do procesu była tam przetrzymywana. W pojedynczych miejscach mogło dochodzić do różnego rodzaju form stosowania przemocy - zaznacza Białokur. Dodaje, że w początkowym okresie po wojnie, za część takich miejsc odpowiadał aparat sowiecki, a polskie władze nie miały nad nimi kontroli. - Łatwiej jest oczywiście uderzyć w Polskę. Tego typu magazynom historycznym czy ugrupowaniom politycznym jak Alternatywa dla Niemiec, dokładnie na tym zależy. Ruszą taką "drażliwą strunę" na potrzeby i użytek czytelnika, który nie będzie się wdawał w niuanse - podkreśla historyk. Polska przemilczała własną historię? "Compact" zauważa, że w sprawie Morela toczyło się postępowanie. W 1992 roku, kiedy wszczęto oficjalne śledztwo, mężczyzna, pochodzący z rodziny żydowskiej, wyjechał do Izraela. W 2005 roku odmówiono Polsce ekstradycji byłego komendanta obozu Zgoda. Zmarł w Tel Awiwie w 2007 roku. Gęborski pierwsze zarzuty usłyszał jeszcze w 1945. Wówczas sprawę o "przekroczenie uprawnień" umorzono. W 1956 roku wznowiono śledztwo, a komendant z Łambinowic trafił do aresztu na 22 miesiące. PRL-owski sąd go jednak uniewinnił. Sprawę wznowiono pod koniec lat 90. Proces trwał do 2005 roku. Wówczas odroczono go ze względu na stan zdrowia oskarżonego. Gęborski zmarł w 2006. Sprawa sądowa trwała długo ze względu na powtarzającą się nieobecność świadków. Jednak według "Compact", "proces był raz po raz odkładany, najwyraźniej po to, by uniknąć wyroku". - Nawet Polska komunistyczna potrafiła osądzić tego człowieka, który był sadystą. Następnie późniejszy proces. To zdanie, które pada, jest po prostu wierutnym kłamstwem, bo inaczej tego nie można określić - zaznacza Białokur. "Compact" stwierdza też, iż "bezsporne jest, że w czasach nazistowskich popełniono najcięższe zbrodnie, także na Polakach. Niemcy wyciągnęli z tego wnioski. Polska jednak wciąż odmawia wyciągnięcia konsekwencji w zakresie praw człowieka z popełnionych zbrodni, zwłaszcza w trakcie wypędzeń". - Byli wśród komendantów obozów oprawcy. Ale są to rzeczy w żaden sposób nieporównywalne ze skalą zbrodni, których dokonywali Niemcy i abstrahujące od tego, że po kilku latach wojny, u przynajmniej części osób następowała chęć odwetu, podyktowana osobistymi przeżyciami - podkreśla historyk. - To nie jest tak, że mamy trupy w szafie i Polacy w większości, od lewej do prawej strony sceny politycznej oraz wśród historyków, kolanem drzwi do tej szafy przytrzymują, żeby trup nie wypadł. Sprawa Morela i Gęborskiego. Tam gdzie można było - dwukrotnie sądzono. Czego oczekiwać więcej? Powszechnie byli napiętnowani - odpowiada Białokur i dodaje, że sprawy takie jak kwestia obozu w Łambinowicach były wielokrotnie przedmiotem debaty publicznej. - Mamy bardzo bogatą literaturę historyczną dotyczącą sytuacji ludności niemieckiej. Mamy szczegółowo opisane kwestie przesiedleń. To nie są rzeczy, o których w Polsce się nie mówi i nie dyskutuje - wskazuje historyk. Jako przykład Białokur podaje "Cień Łambinowic" z 1991 roku. - Książka została napisana przez dyrektora muzeum w Łambinowicach, profesora Edmunda Nowaka. Od kilkunastu lat, co roku odbywają się uroczystości z przedstawicieli polskich władz, które upamiętniają kilkadziesiąt ofiar tego obozu - zaznacza w rozmowie z Interią. "Polska wykopała sobie grób" Kolejne zarzuty niemieckiego czasopisma koncentrują się wokół polskiej polityki w latach i rzekomej winy za wybuch wojny. Komentując to zagadnienie, "Compact" stwierdza: "Polska sama wykopała sobie grób ekspansją na wschód i stworzyła kolejny zapalnik dla II wojny światowej". - Są zarzuty dotyczące choćby Wilna, że Polacy zabrali je Litwinom. Trzeba pamiętać, że Polacy stanowili tam największą grupę narodowościową, drugą byli Żydzi. Mieliśmy granicę ustalić na Bugu? Wtedy by mówiono, że nie parliśmy na wschód? Nie. Wtedy by uznano, że Suwalszczyznę zajęliśmy, która również była litewska i Chełmszczyznę, która należała się Ukraińcom. To jest próba pokazania, że jesteśmy sami sobie winni - uważa Białokur. - Wszystkie kraje, które się odradzały albo tworzyły po I wojnie światowej, próbowały mieć jak największe, czyli jak najbezpieczniejsze granice - dodaje historyk. Ambasada reaguje na niemiecką publikację O sprawę publikacji "Compact Geschichte" zapytaliśmy wiceministra spraw zagranicznych Arkadiusza Mularczyka, który jednocześnie jest autorem raportu o stratach wojennych Polski. - Podjęliśmy decyzję, że nasza ambasada skieruje pismo do tej gazety, gdzie będziemy się domagać zaprzestania tego typu publikacji, pod rygorem skierowania sprawy do sądu - stwierdził w rozmowie z Interią polityk. Zaznaczył jednocześnie, że to "decyzja naszej ambasady". - Ja ją popieram - podkreśla Mularczyk. Jak dowiedzieliśmy się w ambasadzie RP w Berlinie, dokument został już wysłany. - W tym piśmie wyrażamy stanowczy sprzeciw wobec fałszowania historii przez ten magazyn. Przytaczamy argumenty, jak szkodliwa jest ta publikacja - przekazała Interii rzeczniczka ambasady Magdalena Szuber-Zasacka. Podkreśliła również, że pismo ambasady nie jest zaproszeniem do dyskusji. - Informujemy, że jeśli dalej będą publikować kłamstwa historyczne, to będziemy podejmować kolejne kroki, w tym sądowe - dodała. Jednocześnie rzeczniczka zwróciła uwagę, że "Compact" ma w Niemczech "marginalną publiczność" i jest pod nadzorem służb. Obecnie nie bez znaczenia wydaje się być kontekst wyborczy. 12 lutego odbędą się powtórzone wybory do lokalnego parlamentu w Berlinie. Taką decyzję podjął Niemiecki Federalny Trybunał Konstytucyjny, ze względu na nieprawidłowości w lokalach wyborczych w 2021 roku. "Compact" i jego dodatek historyczny "Compact Geschichte", których linia redakcyjna często jest tożsama z postulatami walczącej o głosy Alternatywy dla Niemiec, najwidoczniej na polu relacji polsko-niemieckich dostrzegł szansę na rozgłos. - Jak wysunęliśmy żądania reparacji, to sprawa w Niemczech trochę się ruszyła. Ta gazetka, bo to przecież nie jest poważne pismo historyczne, postanowiła to wykorzystać - komentuje Marek Białokur.