Winston Churchill powiedział kiedyś: "Wszystkie wspaniałe rzeczy są proste i mogą być wyrażone pojedynczym słowem: wolność, sprawiedliwość, honor, obowiązek, miłosierdzie, nadzieja". Powyższy cytat pasuje do obecnej sytuacji jak ulał, bo wszystkie te wartości były tutaj na stole. I to nie tylko po stronie ukraińskiej, ale przede wszystkim unijnej. Ukraina zrobiła wszystko, co zrobić mogła. To dla UE był to moment decydujący. Chociaż obaw i wątpliwości nie brakowało, koniec końców Wspólnota zrobiła to, co zrobić należało. O tym, że to krok arcyważny dla Ukrainy - wiedzą wszyscy. Dla UE to z kolei zdany w trudnych, wojennych realiach egzamin z tego, czy może być - a ma takie ambicje - jednym z fundamentów wolnego, demokratycznego świata. Symbolika decyzji Rady Europejskiej mówi zresztą sama za siebie. Decyzja zapadła w przeddzień czwartej miesięcznicy wojny z Rosją. Wojny, która - chociaż mało kto może już dzisiaj o tym pamięta - rozpoczęła się właśnie z powodu Unii. To decyzja prezydenta Wiktora Janukowycza z końca listopada 2013 roku o rezygnacji z umowy stowarzyszeniowej z UE zapoczątkowała cały ciąg wydarzeń, które 24 lutego tego roku doprowadziły do inwazji Rosji na Ukrainę. Dziejowy moment Decyzja Rady Europejskiej ma arcyważny praktyczny wydźwięk. W ostatnich tygodniach czołowi przywódcy europejscy - mowa o prezydencie Francji, kanclerzu Niemiec i premierze Włoch - często w bardzo niefortunny sposób zabierali głos na temat wojny w Ukrainie. Chęć zakończenia wojny tu i teraz oraz nieupokarzania Rosji i Władimira Putina przeważały w ich wypowiedziach nad dążeniem do sprawiedliwości i chęcią ukarania oprawcy. O niebagatelnych konsekwencjach takiego postępowania pisaliśmy zresztą niedawno w Interii. Na Emmanuela Macrona, Olafa Scholza i Mario Draghiego za takie działania spadła potężna fala krytyki. Tak duża, że cała trójka wybrała się do Kijowa, żeby ratować swój wizerunek i pokazać światu, że w starciu agresora i ofiary bez wątpienia stoją po stronie słabszego. To właśnie w ukraińskiej stolicy padło zapewnienie, że w niespełna cztery miesiące po złożeniu wniosku akcesyjnego Ukraina otrzyma oficjalny status kandydata do UE. To ważne z jeszcze jednego powodu. Coraz większych problemów z dostawami broni od państw unijnych do Ukrainy. Nie ma przypadku w tym, że dwaj najwięksi dostarczyciele broni i amunicji są spoza UE - mowa o Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Z krajów unijnych na pierwszym miejscu jest Polska. Ale już Niemcom, które złożyły Ukrainie szereg (niedotrzymanych w całości albo w większości) obietnic, za takie kunktatorstwo solidnie oberwało się w europejskich i światowych mediach. W takiej, a nie innej decyzji Rady Europejskiej nie ma więc przypadku. Unia zrozumiała dziejową konieczność. Chociaż wojna to oczywisty koszmar i dramat milionów ludzi, od strony geopolitycznej stworzyła historyczną okazję na przeciągnięcie Ukrainy na stronę Zachodu i dodatkowe osłabienie imperialnych ambicji Putina. Niewykorzystanie takiej możliwości byłoby polityczną zbrodnią. Otwierając drzwi do Wspólnoty dla Ukrainy, UE w sferze symbolicznej raz na zawsze rozwiewa wątpliwości, gdzie widzi miejsce tego kraju. Politycznie i kulturowo Ukraina właśnie została uznana za członka europejskiej rodziny. To niby błaha kwestia, polityczny gest, ale dla walczących od czterech miesięcy o swoje prawo do istnienia na mapie świata Ukraińców nadzieja na lepsze jutro, i to w ramach podziwianego Zachodu, jest nie do przecenienia. Z kolei UE jako organizacja raz jeszcze w trakcie ostatnich miesięcy udowadnia sobie, że nie boi się działać odważnie i nie ogląda się na innych, podejmując strategiczne decyzje. Oczywistym jest, że zielone światło dla kandydatury Ukrainy rozsierdzi kremlowską wierchuszkę. Ale jeśli UE chce zasiąść do stołu, przy którym ważą się losy światowego przywództwa i mieć przy tym stole liczący się głos, musi zacząć sama siebie postrzegać jako globalne mocarstwo, musi umieć podejmować trudne, ale konieczne decyzje. Takie jak ta z 23 czerwca. Problemy nie znikną Chociaż przyznanie Ukrainie oficjalnego statusu kandydata do UE to decyzja słuszna, nie możemy zapominać o argumentach przeciwników takiego kroku. Chociażby dlatego, że te argumenty i tak będą powracać w kolejnych miesiącach i latach, a Ukraina prędzej czy później będzie musiała się z nimi zmierzyć. Oczywistym jest, że w tym momencie Kijów żadną miarą nie spełnia kryteriów kopenhaskich, a więc zbioru gospodarczych i politycznych warunków, których realizacji oczekuje się od nowego członka Wspólnoty. W Ukrainie brakuje chociażby instytucji gwarantujących istnienie stabilnej demokracji, rządy prawa istnieją bardziej na papierze niż w praktyce, a sama Ukraina nie jest w tym momencie gotowa na przyjęcie dorobku prawnego Unii. Co więcej, ukraińska gospodarka nawet przed wojną nie była w stanie sprostać unijnej konkurencji i wolnemu rynkowi. A dzisiaj jest przecież cieniem samej siebie sprzed 24 lutego. Precedensem jest też nadanie statusu kandydackiego krajowi, który nie kontroluje całego swojego terytorium i, co więcej, jest w stanie wojny. To bardzo mocne nagięcie unijnych reguł, a więc coś, czego pryncypialna (zwłaszcza wobec potencjalnych kandydatów) UE robić nie lubi i nie ma w zwyczaju. Przeciwnicy przyjęcia Ukrainy do UE podnosili również w ostatnich tygodniach argument, że nadanie statusu kandydata w praktyce nic nie zmieni. UE będzie pomagać Kijowowi tak, jak pomagała, a droga do pełnego członkostwa nie skróci się nawet o centymetr. Dlatego pojawiały się m.in. pomysły odkurzenia koncepcji częściowego członkostwa nazywanego czasami "członkostwem minus". Chodziło o wypełnienie luki pomiędzy statusem państwa stowarzyszonego z UE a państwa-kandydata. Tak samo przed niemal dwiema dekadami chciano potraktować Polskę, co do przyjęcia której były wielkie obawy, ale i wtedy, i dzisiaj przeciwnicy rozszerzenia UE musieli obejść się smakiem. Mimo tego, podnosili i podnoszą głosy, że nie każdy kraj był albo jest gotowy stać się częścią Wspólnoty. W tym świetle w Brukseli wymieniano przede wszystkim Polskę i Węgry, które w ostatnich latach zrobiły bardzo dużo, żeby pokazać UE, że bardziej obchodzi je realizacja własnych wewnętrznych interesów niż przestrzeganie zasad elitarnego klubu, jakim jest UE. Trudno się zatem dziwić, że w Unii sporo jest głosów, przestrzegających: nie ściągajmy do siebie kolejnego państwa, które może przysporzyć nam w przyszłości poważnych kłopotów właśnie z racji niedopasowania politycznego i demokratycznego do standardów UE. Na aksjologii przeciwnicy członkostwa Ukrainy się jednak nie zatrzymali. Podnosili również sprawę, która w przypadku akcesji Ukrainy do UE bez wątpienia wróci na agendę. A mianowicie: wejście Kijowa do Wspólnoty wywróciłoby układ sił w Unii. Nie wiemy, ilu mieszkańców będzie liczyć po wojnie Ukraina, ale można założyć, że byłaby piątym albo szóstym najludniejszym krajem UE i do unijnych ciał decyzyjnych wprowadziłaby wielu swoich przedstawicieli (mowa zwłaszcza o europarlamencie, ale nie tylko o nim). To oznaczałoby, że dominacja osi Paryż - Berlin zyskałaby poważnego konkurenta. Wielu unijnych polityków mówi w tym kontekście o osi Warszawa - Kijów. A chociażby z powodów opisanych akapit wyżej tak istotne wzmocnienie pozycji Europy Środkowo-Wschodniej w ramach UE nie każdemu się dzisiaj uśmiecha. Drogi na skróty nie będzie - To zwycięstwo. Teraz pokonamy wroga, odbudujemy Ukrainę, staniemy się członkiem UE, a potem - w końcu odpoczniemy - nie ukrywał radości po decyzji Rady Europejskiej Wołodymyr Zełenski. I trudno się ukraińskiemu prezydentowi dziwić, bo dla jego kraju jakakolwiek inna decyzja byłaby bolesna i trudna do zaakceptowania. Droga do realizacji marzenia Zełenskiego i milionów Ukraińców jest jednak długa i kręta. Co więcej, wcale nie musi się skończyć bajkowym happy endem. Najpierw Ukraina musi obronić się przed rosyjską inwazją, co już samo w sobie stanowi gigantyczne wyzwanie. Także tutaj bez wymiernej pomocy UE Ukrainie nie uda się osiągnąć celu. W nowych okolicznościach Putin, jeśli nie zdoła zwyciężyć militarnie, zrobi wszystko, żeby przedłużać wojnę, jednocześnie osłabiając i destabilizując Ukrainę tak, aby nigdy nie weszła do UE. Jednak nawet zakładając, że Zachód zdoła doprowadzić do zwycięstwa Ukraińców nad najeźdźcą, Ukrainę czeka tytaniczna praca. Nie będzie cienia przesady w stwierdzeniu, że żaden z krajów kandydujących do UE nie miał przed sobą tak wielkiego wyzwania jak właśnie Ukraina. O przyspieszonej drodze do akcesji Kijów może zapomnieć, trzeba myśleć realistycznie. Pracy do wykonania w obszarach gospodarczym i prawnym jest i będzie ogrom. Nie da się tego obejść ani pominąć, jeśli Ukraina po wejściu do UE ma sobie w Unii poradzić. Dodając do tego kontekst wojenny i zagrożenie ze strony Rosji, nie można dzisiaj wykluczyć, że Ukraina będzie wiecznym kandydatem, którego w UE nigdy nie zobaczymy. Przypadek podobny do Turcji, tyle że Ankara swoją szansę na akcesję przekreśliła, podejmując autonomiczne decyzje w polityce wewnętrznej, które nijak mają się do standardów unijnych. Problemów i wyzwań jest zatem całe mnóstwo, a będą pojawiać się coraz to nowe. Mimo tego, nie ulega wątpliwości, że UE podjęła słuszną decyzję. Jedyną słuszną. Wobec braku szans na członkostwo w NATO, była to decyzja o geopolitycznym być albo nie być Ukrainy. Była to też decyzja, która wiele powiedziała nam o samej Unii. Unii, która dojrzewa do odgrywania roli światowego supermocarstwa, do partycypowania w dyskusji o globalnym ładzie i bezpieczeństwie. Unii, która staje się organizacją nie tylko świadomą swojej siły i potencjału, ale odważnie je wykorzystującą. To wszystko bardzo pozytywne i pożądane zmiany. Dodając do tego zacieśnienie w obliczu wojny w Ukrainie relacji ze Stanami Zjednoczonymi, może się z tego zrodzić potężny unijno-amerykański tandem, stojący w kolejnych latach albo nawet dekadach na straży zachodnich, demokratycznych wartości. I oby częścią tego tandemu, częścią Unii, jak najszybciej stała się również Ukraina.