O wielkim zwycięstwie nie ma mowy. Najlepiej oddaje to fakt, że po ogłoszeniu wyniku wyborów wieczorem 7 lipca Pałac Elizejski ograniczył się jedynie do krótkiego oświadczenia. Zapewnił w nim o uszanowaniu werdyktu Francuzów i oczekiwaniu na to, jaki układ sił wyłoni się w parlamencie nowej kadencji. Sam Macron wyborów na razie nie skomentował i udał się na szczyt NATO do Waszyngtonu. Za sobą zostawił polityczny impas, do którego francuska polityka nie przywykła. W Zgromadzeniu Narodowym żadna z czołowych sił politycznych nie tylko nie ma samodzielnej większości, ale nawet nie jest bliska jej utworzenia. Trzy czołowe ugrupowania - lewicowy Nowy Front Ludowy (NFP), liberalne Razem dla Republiki i skrajnie prawicowe Zjednoczenie Narodowe - zdobyły odpowiednio 182, 163 i 143 mandaty. Na czwartym miejscu uplasowali się Republikanie z 39 głosami w izbie niższej francuskiego parlamentu. Resztę miejsc (50) w liczącym 577 przedstawicieli Zgromadzeniu Narodowym zdobyli politycy różnych opcji, ale niezrzeszeni w największych partiach. - Francja skręciła w lewo i tak naprawdę nie wybrała nowej władzy - mówi w rozmowie z Interią prof. Tomasz Młynarski. Były ambasador RP w Paryżu i wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego uważa, że chociaż wybory miały przynieść kluczowe odpowiedzi zarówno klasie politycznej, jak i samym Francuzom, to aktualnie "sytuacja jest bardzo trudna i nikt nie jest w stanie jej do końca przewidzieć". - Po wyborach na pewno kraj jest jeszcze bardziej podzielony niż przed nimi - ocenia dyplomata. Inny z rozmówców Interii, dr Sławomir Dębski, podkreśla, że krótkookresowo ryzykowna strategia prezydenta Macrona przyniosła efekt. - Na szczyt NATO do Waszyngtonu Macron pojechał wzmocniony. Będzie odbierać gratulacje, będzie tam postrzegany jako człowiek sukcesu, który zatrzymał skrają prawicę - przewiduje były dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (PISM). I dodaje: - To jednak dopiero połowa rozgrywki, połowa meczu. Stawką tego starcia jest to, kto będzie rządzić Francją po 2027 roku. Siły status quo, tradycyjnej odpowiedzi na to, co jest dobre dla Francji, mają taktyczną przewagę, ale ciężko będzie im ją utrzymać. Macron i zwycięstwo, którego nie ma Dla prezydenta Macrona, autora całego wyborczego zamieszania, obecna sytuacja ma słodko-gorzki smak. Z jednej strony, z wielkim trudem, ale jednak udało się powstrzymać marsz Zjednoczenia Narodowego po władzę, co po pierwszej turze wyborów wydawało się zadaniem arcytrudnym. Z drugiej, przedstawiciele opcji umiarkowanych nadal mają realną szansę na zdobycie prezydentury w 2027 roku. Wreszcie z trzeciej strony, sytuacja polityczna, w której znalazła się obecnie Francja - konieczność rządów koalicyjnych - jest niezwykle skomplikowana i zupełnie nowa dla tamtejszych polityków. Z kolei sam Macron, mający już teraz ogromny elektorat negatywny wśród Francuzów, będzie mieć duże problemy w rządzeniu przez pozostałe trzy lata swojej kadencji. Co więcej, nawet w jego własnym obozie politycznym mnożą się głosy krytyczne wobec działań głowy państwa. Macron może być zadowolony, że jego liberalny sojusz Razem dla Republiki został drugą siłą w izbie niższej francuskiego parlamentu. - Razem dla Republiki utrzymało się jako siła decydująca o kierunku francuskiej polityki. Co więcej, dzięki silnemu własnemu stronnictwu w Zgromadzeniu Narodowym prezydent Macron mocno zyska politycznie. Bez niego w zasadzie nic nie da się zrobić. To jest ta złota akcja Macrona w nadchodzącej kadencji - analizuje nowy układ sił dr Sławomir Dębski. Faktycznie, 163 mandaty to wynik, w który po pierwszej turze wyborów wierzyli tylko najwięksi optymiści. Przypomnijmy: wówczas macroniści mieli zapewnione zaledwie dwa miejsca z Zgromadzeniu Narodowym. Wynik z 7 lipca ma też jednak swoją drugą twarz. Razem dla Republiki straciło w porównaniu do wyborów z 2022 roku aż 82 szable. To ponad jedna trzecia stanu posiadania tej formacji. Tu powodów do zadowolenia nie ma już żadnych, zwłaszcza, że to Macron, polityczny lider tego środowiska, zdecydował o przedterminowych wyborach. Wyborach, które pokazały, że we współczesnej Francji to radykalne opcje - lewicowa i prawicowa - cieszą się większym zaufaniem społecznym niż centrowy projekt Macrona. Jego kilkuletnie dążenia do marginalizacji skrajnej lewicy i skrajnej prawicy właśnie rozbiły się o wyborczą ścianę. Nie bez powodu media nad Sekwaną piszą o "śmierci macronizmu". Trudno się więc dziwić, że za decyzję o przedterminowym rozwiązaniu Zgromadzenia Narodowego na głowę Macrona spadają dzisiaj gromy nawet ze strony jego niedawnych politycznych sojuszników. Były premier Edouard Philippe i aktualny szef rządu (powołany przez Macrona) Gabriel Attal skrytykowali prezydenta za brak konsultacji w sprawie rozpisania przedterminowych wyborów. Jeszcze w trakcie kampanii Philippe, który nie kryje się ze swoimi prezydenckimi ambicjami, oskarżał Macrona o "zabicie koalicji" i wzywał do utworzenia "nowej większości parlamentarnej". 7 lipca, już po ogłoszeniu wyników, Philippe ocenił natomiast, że wybory "które miały dać nam jasność, doprowadziły zamiast tego do wielkiej niepewności". Wybory we Francji. Arytmetyka parlamentarna Teoretycznie niepewności być nie powinno. Razem dla Republiki i Nowy Front Ludowy porozumiały się w celu zatrzymania Zjednoczenia Narodowego, więc teraz, dysponując łącznie ponad 340 mandatami, powinny wziąć odpowiedzialność za kraj. Na przeszkodzie stają jednak polityczne konflikty między Macronem a Jean-Lucem Melenchonem, liderem Francji Niepokornej, największej partii wchodzącej w skład Nowego Frontu Ludowego. Macroniści nie wyobrażają sobie współpracy ze skrajną lewicą, a skrajna lewica z macronistami. - Wybory jeszcze nie pokazały swojego rozstrzygnięcia, jeśli chodzi o liczbę mandatów - tajemniczo ocenił we francuskim radiu 8 lipca Francois Bayrou, jeden z najbliższych współpracowników Macrona. Z kolei cytowany przez "Politico" polityk, założonej przez Macrona partii Odrodzenie, poszedł nawet o krok dalej: - Bez Francji Niepokornej lewica ma w Zgromadzeniu Narodowym ma mniej mandatów niż my i wtedy to my jesteśmy pierwszą siłą w parlamencie. To wiele mówi o zamiarach Macrona. Francuski prezydent chciałby współrządzić tylko z częścią Nowego Frontu Ludowego - Partią Socjalistyczną (65 mandatów) i Zielonymi (33). Problemem jest tu jednak arytmetyka. Taka koalicja dysponowałaby zaledwie 261 głosami. To o przynajmniej 28 mniej, niż wynosi bezwzględna większość w Zgromadzeniu Narodowym (289). Nawet namawiając do współpracy niezależnych posłów i posłanki, gwarancja sukcesu jest niewielka, a koszty bardzo istotne. Alternatywą jest tzw. koalicja świateł drogowych, czyli wspomniany tercet plus Republikanie (39 mandatów). W tym wypadku polityczna arytmetyka by się zgadzała, ale właśnie tu dochodzimy do clou powyborczego impasu we francuskiej polityce. - Macron jest w potrzasku. Gra o to, żeby z lewicowej koalicji wyciągnąć socjalistów i Zielonych. Jeśli do rządzenia dobierze Republikanów, koalicja będzie zbyt szeroka, żeby przetrwać. Współpraca z Marine Le Pen nie wchodzi w grę. Z kolei Melenchona i jego Francji Niepokornej Macron nie chce w rządzie tak samo jak Le Pen i Zjednoczenia Narodowego - diagnozuje sytuację prof. Tomasz Młynarski, były ambasador RP we Francji. Francja. Lewicowa koalicja zaczyna pękać W samej lewicowej koalicji również wrze. Melenchon od razu po wyborach zaapelował do Macrona, żeby pozwolił Nowemu Frontowi Ludowemu stworzyć samodzielny rząd, choćby mniejszościowy. Siebie samego widzi natomiast w fotelu premiera. Podobne aspiracje mają też jednak jego partnerzy z lewicowej koalicji - lider Partii Socjalistycznej Olivier Faure i liderka Zielonych Marine Tondelier. To kiepskie wieści dla Melenchona. Słynący z płomiennych, wiecowych wystąpień 72-latek ma pod sobą tylko 74 szable Francji Niepokornej. To wyraźnie mniej niż połowa delegacji Nowego Frontu Ludowego w Zgromadzeniu Narodowym. Co więcej, w Nowym Froncie Ludowym tylko Melenchon kategorycznie wyklucza możliwość współpracy z macronistami. Clementine Autain i Francois Ruffin, byli partyjni koledzy Melenchona, a obecnie niezależni posłowie, swojego dawnego szefa określają wprost: problem lewicy. Lista zarzutów pod jego adresem ciągnie się w nieskończoność. Od wybuchów furii i trudności we współpracy, przez dogmatyczność i zjadliwe ataki na politycznych oponentów, na prorosyjskich, antyamerykańskich i eurofobicznych poglądach skończywszy. Wisienką na torcie powyższego katalogu są oskarżenia o antysemityzm, które po wybuchu konfliktu w Gazie wróciły ze zdwojoną siłą. Prof. Tomasz Młynarski nie wróży lewicowej koalicji długiego żywota. - Już widać pierwsze pęknięcia - ocenia w rozmowie z Interią. Wskazuje przy tym na postać Francois Hollande'a, byłego prezydenta Francji, a obecnie wpływowego parlamentarzysty Partii Socjalistycznej. Hollande w jednym z powyborczych komentarzy powiedział otwarcie, że przed drugą turą wyborów najważniejsze było zatrzymanie Zjednoczenia Narodowego, ale teraz, już po wyborach, priorytetem jest utworzenie rządu i ustabilizowanie sytuacji politycznej w kraju. - To pokazuje, że za Melenchona nikt w Nowym Froncie Ludowym umierać nie będzie. Lewica pęknie, nie ma innej drogi - przewiduje były ambasador RP we Francji. Na znaczenie Hollande'a zwraca też uwagę dr Sławomir Dębski. - On może odegrać ważną rolę w nowej kadencji. Macronowi na pewno łatwiej będzie dzięki temu podzielić Nowy Front Ludowy - analizuje były dyrektor PISM. Dodaje jednak, że "starcie z Melenchonem jest nieuniknione, bo ten z kolei uważa siebie za rzecznika całego lewicowego sojuszu i chce go politycznie sobie podporządkować". Pozbycie się Melenchona nie rozwiązuje jednak wszystkich problemów pozostałej części lewicowej koalicji. Współpraca ze wzmocnionym w ten sposób Macronem i jego Razem dla Republiki to dla reszty lewicy spore zagrożenie. Francuski prezydent chciałby szybko podporządkować sobie nowych partnerów, zmusić ich do poparcia jego reform, a docelowo zmusić do niewystawiania kandydatów na prezydenta w 2027 roku. - Dlatego Lewica musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy i jak długo opłaca się jej żyrować politykę Macrona i macronistów. Bo o ile do rządu nie zawsze można wejść, o tyle zawsze można z niego wyjść - mówi Interii były dyrektor PISM. Odczarowani nacjonaliści. Le Pen (jeszcze) nie przegrała Największym przegranym drugiej tury wyborów parlamentarnych we Francji na pozór wydaje się Zjednoczenie Narodowe i Marine Le Pen. Ale to tylko pozory. Rzeczywiście prawicowa polityczka, zwłaszcza po pierwszej turze, liczyła na dużo większą reprezentację w Zgromadzeniu Narodowym - projekcje rozkładu mandatów dawały jej formacji szansę na ponad 200 szabel w izbie niższej parlamentu. Nieco ponad 140, które ostatecznie udało się wprowadzić, to w tym kontekście zawód i (przynajmniej chwilowe) wyhamowanie wielkich politycznych ambicji. W powyborczym chaosie, w jakim znalazła się Francja, skrajna prawica może jednak znaleźć dla siebie iskierkę nadziei. I to wcale niemałą. Jeśli w kolejnych tygodniach liberałowie i lewica będą mieć problem z zebraniem stabilnej większości w Zgromadzeniu Narodowym i powołaniem rządu, Le Pen znajdzie potwierdzenie dla tezy, że wymierzony w jej formację tzw. front republikański tak naprawdę wyłącznie szkodzi Francji. Tuż po wyborach Jordan Bardella, przewodniczący Zjednoczenia Narodowego i prawa ręka Le Pen, nazwał porozumienie liberałów z lewicą "sojuszem hańby". Jeśli centrolewica nie zdoła szybko wyłonić rządu, ta łatka może do niej przylgnąć na dłużej. Jednak nawet jeśli liberałowie i lewica zdołają się porozumieć i utworzyć wspólny rząd, Macron straci dużo sił, czasu i politycznych wpływów na utrzymanie tego sojuszu. Ceną mogą być natomiast jego reformy - te już wdrożone, jak i te planowane do wprowadzenia. - To dodatkowo zaboli Macrona, bo chciał przejść do historii jako wielki reformator, a teraz będzie tracić siły na polityczne boje z lewicą - przewiduje prof. Tomasz Młynarski z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jeżeli Macronowi nie uda się rozbić lewicowej koalicji i mimo wzajemnej niechęci stworzy większość rządzącą z Melenchonem, Zjednoczenie Narodowe zyska na tym podwójnie. - Będą wówczas mogli wypowiadać się z pozycji jedynej alternatywy dla Francji, w dodatku podpartej bardzo dużym poparciem społecznym. Dlatego koalicja "wszyscy przeciwko Le Pen" jest dla Macrona wielce ryzykowna - ocenia dr Sławomir Dębski, były dyrektor PISM. Le Pen i Bardella mogą być też zadowoleni z jeszcze jednego faktu - patrząc na wyniki liczbowe, to ich formacja wygrała niedawne wybory. W drugiej turze na Zjednoczenie Narodowe głosowało 10,11 mln Francuzów. To więcej niż na Nowy Front Ludowy (7,04) czy Razem dla Republiki (6,82). Porażka jest efektem porozumienia liberałów z lewicą, a także specyfiki francuskiej ordynacji wyborczej, w której nie zawsze wygrywa ten, kto zdobędzie najwięcej głosów w skali kraju. Poza tym, nacjonaliści wyraźnie zwiększyli swój stan posiadania w Zgromadzeniu Narodowym. 143 mandaty to aż o 54 więcej, niż uzyskali w wyborach z 2022 roku. Żadna inna formacja w tym czasie nie zyskała tak znacząco na sile. Jeśli skrajna prawica utrzyma swój umiarkowany przekaz z kampanii, uniknie niepotrzebnych skandali, a jednocześnie będzie wykorzystywać potknięcia Macrona i nowego rządu, perspektywy na wybory prezydenckie w 2027 roku są więcej niż dobre. Kluczem do sukcesu jest dla nich wykorzystanie społecznego niezadowolenia i frustracji, wynikających m.in. z dużego bezrobocia, zubożenia społeczeństwa (zwłaszcza prowincji) oraz strachu przed imigracją i terroryzmem. Mówi dr Dębski: - Francuzi byli źli już przed wyborami, a dzisiaj są jeszcze bardziej źli, bo te wybory nie przyniosły im żadnej odpowiedzi, nie uspokoiły ich najpoważniejszych obaw. Ambasador Młynarczyk: - Francja przestała się bać głosowania na Le Pen i Zjednoczenie Narodowe. Kiedyś było to wstydliwe, był to temat tabu w rozmowach. Ta partia była niewybieralna, nikt się nie przyznawał do jej popierania. Tego już nie ma. To zasadnicza zmiana na francuskiej scenie politycznej, duży ból głowy dla Macrona, liberałów i republikanów. Łukasz Rogojsz ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!