Francuskie wybory miała wygrać skrajna prawica. Wszystko na to wskazywało, czyli sondaże opinii publicznej, wyniki niedawnych wyborów do Parlamentu Europejskiego oraz wyniki I tury wyborów parlamentarnych. Generalnie, triumf partii "Rassemblement National" (RN) wydawał się na wyciągnięcie ręki. Jordan Bardella oczami wyobraźni widział siebie premierem, Marine Le Pen zaś prezydentką (nie na darmo wzywała Macrona do dymisji). Ostatnie wywiady ów duet polityczny udzielał z pewnym poczuciem wyższości nad przeciwnikami. Ktoś powiedziałby, że na ostatniej prostej wkradały się rejestry buty i zarozumiałości. I szok. W niedzielę wieczorem RN z pierwszego miejsca podium zleciał nawet nie na drugie, ale aż na trzecie miejsce. Znaczący wzrost frekwencji pomiędzy I turą a II turą wyborów (z 59 do niemal 67 proc.) przełożył się na radykalnie inny podział mandatów w parlamencie. Zwyciężył zatem blok lewicowy (Nowy Front Ludowy, 182 mandaty), za nim zaś uplasował się blok prezydencki (Ensemble, 168 mandatów). Skrajna prawica ostatecznie uzyskała 143 mandaty. Czas lewicy? W wielu polskich komentarzach uczyniono z prezydenta wybitnego stratega i adepta makiawelizmu. Tymczasem Emmanuel Macron przegrał - z kretesem. Po pierwsze, Macron chciał "klaryfikacji", wyjaśnienia sytuacji politycznej w 2024 roku. Ten cel nie został osiągnięty w ogóle. Nikt nie zdobył większości absolutnej. Blok lewicy i blok prezydencki nie są jednorodne. Składają się z wielu ugrupowań, często skonfliktowanych. Nie wiadomo zatem, kto będzie ostatecznie rządzić, bo brakuje jednego lidera. Znów, wbrew rozmaitym komentarzom, nie jest liderem bloku lewicowego, ale "tylko" jednym z liderów, Jean-Luc Mélenchon (ten skrajnie lewicowy polityk także przegrał, bo w parlamencie utracił sporo mandatów). Po drugie, nie jest żadnym sukcesem zjazd poparcia i utrata mandatów. Blok prezydenta Macrona nigdy nie był tak słaby. W 2017 roku zdobyto aż 308 mandatów. To była większość absolutna. W 2024 roku liczba mandatów stopniała niemal o połowę. Wpływ na rządzenie zatem zmalał. Podobnie jak wyparował sam pomysł Macrona na rządzenie poprzez cyfrowy "start-up nation", ruch oddolny, który miał zastąpić dawne partie polityczne. Ostatnie wybory tylko potwierdzają, że zbyt wcześnie składano je do grobu historii. Czas prawicy? Po trzecie, jeśli lewica sformułuje rząd mniejszościowy w 2024, to podejmie próbę odwrócenia czy zablokowania sztandarowych reform Macrona. W pierwszej kolejności spotka to reformę emerytalną. Podwyższenie płacy minimalnej, kolejny ważny postulat, spowoduje naruszenie równowagi finansów publicznych - i tak kruchej równowagi (jedna z agencji już obniżyła rating Francji). Czy się uda, to inna sprawa. Na pewno działania Macrona sprawiły, że władzę biorą przeciwnicy jego programu. Po czwarte, skrajna prawica rośnie w siłę. Owszem, rozdęte jak balon do granic przyzwoitości ambicje Le Pen - Bardelli zostały przekłute. Ale raczej tylko chwilowo. Nie można przecież nie zauważyć, że to za czasów Macrona skrajna prawica urosła na znaczeniu jak nigdy. Po wyborach w 2017 roku Le Pen miała tylko 8 mandatów. Dziś to są, powtórzmy, 143 mandaty. To ponad 17 razy więcej! O porażkach Macrona piszę jednak z żalem. Wielka obietnica regeneracji demokracji liberalnej - z młodym liderem - była przecież potrzebna. Upłynęło dużo wody w Sekwanie. I okazuje się, że program "rewolucji" młodego kandydata z 2017 roku można byłoby zaproponować wyborcom niemal bez zmian. Smutne, prawda? Jarosław Kuisz