Oczywiście, że Bawarczyk nie jest jedyny. Jeden z portali nazwał ich - boleśnie uszczypliwie - "grupą Webera". Zaliczył do niej tych europejskich polityków (głównie europosłów), którzy w ciągu minionych ośmiu lat najgłośniej domagali się dania wreszcie nauczki krnąbrnej PiSowskiej Polsce. Wśród tych umownych "Weberowców" wymienić można takie postaci jak niemiecka socjaldemokratka Katarina Barley - to ta, która powiedziała kiedyś w niemieckim radio, że nieposłuszne kraje Unii trzeba "zagłodzić" finansowo. Także hiszpański europoseł Esteban Gonzalez Pons czy greczynka Eva Kalli mają na koncie wystąpienia łamiące ręce nad polskim "autorytaryzmem". No i jeszcze wieloletni wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej Holender Frans Timmermans, który w poprzedniej kadencji KE zarzucał Warszawie "brak praworządności". Dlaczego to robią? Powody są dwa. Jeden płytszy, a drugi głębszy. Ten pierwszy to chęć zdobycia łatwego poklasku. Oburzanie się jest dziś w modzie. I cóż łatwiejszego niż wygłosić płomienne wezwanie do przyłożenia w "prawicową" Polskę, która "depcze rządy prawa", "prześladuje mniejszości" i "dryfuje w stronę autorytaryzmu". Poziom tych oburzeń bazuje jednak zazwyczaj na braku elementarnej wiedzy na temat omawianego zagadnienia oraz na ideologicznie motywowanych uproszczeniach. Coś tam usłyszeli, coś przeczytali, z kimś tam porozmawiali, dodali dwa do dwóch i wyszło im 15. Ale tego się trzymają. A na wszelka próbę reagują agresją i strzelistymi aktami o tym, że "z populistami się nie rozmawia". Jednak do lansu na "ostatniego sprawiedliwego" i "obrońcę demokracji" w zupełności wystarczy. Ale jest i drugi powód. Bardziej fundamentalny. Polega on na tym, że jakoś tak się dziwnie składa, ale wszyscy ci najwięksi europejscy "PiSożercy" pochodzą zazwyczaj z dwóch głównych ugrupowań starego euroestabliszmentu. To znaczy albo z Europejskiej Parti Ludowej (jak sam Manfred Weber), albo z sojuszu Socjalistów i Demokratów (jak Timmermans). Owszem - faktem jest, że oba te polityczne bloki to zawsze były największe europejskie ugrupowania. Taki faktyczny mainstream europejskiej polityki. Jednocześnie, trudno nie dostrzegać, że od lat ich udział w europejskim rynku politycznym stale się kurczy. Jeszcze w wyborach 1999 roku EPL zgarnęła prawie 40, a socjaliści 30 proc głosów. W ostatnich wyborach do europarlamentu (2019 rok) mieli już jednak - odpowiednio - 21 i 19 proc. głosów. Nadal pozostając głównymi siłami. Ale z dużo już mniejszą przewagą nad innymi. Jest to z resztą trend obserwowany we wszystkich zachodnich demokracjach. Czasy, gdy chadecka centroprawica i socjaldemokratyczna lewica na serio ze sobą rywalizowały to pieśń przeszłości. Od dekady-półtorej (zaczęło się na dobre po kryzysie 2008 roku) jest raczej tak, że coraz częściej obie te frakcje dawnego liberalnego establishmentu muszą jednoczyć siły i tworzyć wspólne rządy wielkich koalicji. Właśnie po to by nie dopuścić do władzy rosnącej w siłę konkurencji. Utrata monopolu na władzę i konieczność dzielenia się wpływami nie jest - rzecz jasna - sytuacją komfortową. Nic więc dziwnego, że stare establiszmentowe partie robią wszystko, by do tego nie dopuścić. Nakręcają więc atmosferę histerii portretując swoich politycznych wrogów jako "faszystów" i "zamorydystów", których za wszelką cenę trzeba utrzymać - jak kiedyś barbarzyńców - poza murami naszych cywilizowanych miast. A jak już się ta populistyczna barbaria dostanie do ich Bundestagów i innych Zgromadzeń Narodowych to nuże ich otaczać kordonami sanitarnymi, izolować i zwalczać. Jednak na próżno. Z roku na rok i z kadencji na kadencję w kolejnych krajach tzw. populiści zyskują na znaczeniu. I coraz częściej i śmielej mówią dawnym elitom "a niby dlaczego ma być zawsze tylko tak, jak wy chcecie?" Albo "czy nasz demokratyczny mandat jest gorszy od waszego? A weźcie się trochę posuńcie..". Akurat na polu unijnym Polska wyrosła w ostatnich ośmiu latach na takiego głównego konkurenta starego establiszmentu. PiSowcy są inni od EPP i S&D. I dlatego - jak każda inność - budzą u trzymającego dziś w garści unijne instytucje euroestabliszmentu taką furię. PiSowska Polska nie tylko budzi ich kulturowe obrzydzenie - gada coś o jakimś Bogu i nie chce płynąć z prądem najnowszych trendów na inkluzję. Ale jeszcze ośmielają się ci Polacy mieć swoje własne koncepcje. Najpierw czepiali się oparcia energetycznej transformacji o gaz z Rosji. Potem nie chcieli takie tempa i sposobu wykonania prześwietnego i bezalternatywnego pakietu Fit For 55. Podważają system handlu emisjami CO2. A teraz nie godzą się na plan relokacji migrantów. Same kłopoty. Jest to wszystko o tyle zabawniejsze, że te same euroelity mają na sztandarach wypisany program otwarty. W praktyce jednak o żadnym dialogu z innymi od siebie słyszeć nie chcą. Najchętniej wychodzi im zaś budowanie mentalnych zasieków i "zapór ogniowych" (TM Manfred Weber). Problem chadecko-socjaldemokrtycznych euroelit polega na tym, że od dawna nie reprezentują one już większości mieszkańców Europy. Dlatego czasy ich monopolu na władzę prędzej czy później się skończą. Raczej prędzej niż później.