Znakomity duet publicystów Karolina Wigura i Jarosław Kuisz (pozdrawiam serdecznie!) napisał w gościnnym eseju dla "New York Timesa", że Stany Zjednoczone winny uzależnić wojskową współpracę z Polską od stanu "demokracji" nad Wisłą. Jarek powtórzył i podsumował te argumenty także w tekście dla Interii. Każdy czytelnik może się bez trudu przeklikać do jednego i do drugiego tekstu. Zachęcam. Wspominam tę sprawę dlatego, że wywołała ona pewne poruszenie wśród polskiego komentariatu. Sprowadzało się to do pytania, czy odpowiedzialni polscy publicyści powinni występować tak otwarcie przeciwko interesowi własnego kraju albo jego demokratycznego rządu? Odpowiedź na to pytanie jest prosta i złożona zarazem. Prosta brzmi: Tak, Kuisz i Wigura mają prawo pisać, co im się podoba i gdzie im się podoba. I odczepcie się od nich! Zwłaszcza, że oni - zapewne - uważają, że ich tekst właśnie służy dobrze interesowi Polski. A to dlatego, że w interesie nas wszystkich jest demokracja (trudno się nie zgodzić). I jeśli Stany Zjednoczone miałyby swoimi naciskami na Polskę poprawić tejże stan, to... tylko lepiej. Koniec odpowiedzi prostej. Ale czy koniec całego problemu? Nie, nie koniec. Pozwólcie, że poświęcę trochę miejsca odpowiedzi bardziej złożonej. To oczywiście nie jest tak, że tekst Kuisza i Wigury pojawia się w "New York Timesie" przypadkowo. Najsłynniejszy dziennik liberalnej Ameryki nie publikuje zbyt wielu opinii na temat Polski. A jeżeli już to robi, to opiera się na zestawie nieprzypadkowych autorów. To nie jest więc tak, że raz na jakiś czas nowojorscy redaktorzy z Ósmej Alei na Manhattanie dochodzą do wniosku, oto czas najwyższy dowiedzieć się "co myśli Polska?". Po czym poświęcają kilka dni na zmapowanie aktualnego spektrum polskiej opinii. I kombinują - oczywiście w duchu najwyższej dbałości o bliskie nam wszystkim wartości pluralizmu - no to teraz weźmy Sierakowskiego, ale zaraz potem puśćmy Ziemkiewicza. Albo dajmy tych Kuisza i Wigurę, ale jednak - żeby nie było jednostronnie - zamówmy coś u Karnowskiego. Może nawet napisze razem z bratem. Nie jest też tak, że gdyby Piotr Semka albo Krystyna Pawłowicz zapragnęli zabrać głos na temat Polski na łamach Timesa, to mieliby podobne szanse co Adam Michnik albo Radek Sikorski. To tak nie działa. Działa to w raczej w ten sposób, że środowiska takie jak "New York Times" kolegują się z bardzo konkretnymi środowiskami polskiego obiegu opinii. Najczęściej opiera się to na kontaktach starszych redaktorów z kręgami pradawnej polskiej opozycji. Najczęściej ze świtą Michnika i jego akolitów. Ale czas biegnie. Więc w międzyczasie dołączyło trochę młodych - najczęściej zarekomendowanych. Do tych towarzyskich układów dochodzą w oczywisty sposób polityczne preferencje. Zwłaszcza ostatnio, gdy zachodnie opiniotwórcze media liberalne uważają, że są na wojnie. I nie jest to bynajmniej wojna na Ukrainie. Ich batalia trwa dłużej niż napięcia na wschodzie. Ich wojną i ich okopem jest "obrona Świętej Trójcy" liberalnej demokracji przed złem populizmu. Aby tę wojnę skutecznie prowadzić ukochane tytuły liberalnej Ameryki czy Europy Zachodniej od dawna już nawet nie udają, że odmienne punkty widzenia ich w ogóle interesują. W tym sensie nie ma żadnej możliwości podważenia podstawowych założeń ich wizji świata. Nie możesz dowodzić, że populizm nie jest wcale zagrożeniem dla demokracji. A jedyne czemu tenże populizm zagraża to ich wieloletnia hegemonia i monopol na wyznaczanie, co to jest dobra polityka, ekonomia albo literatura. Tego nie da się u nich powiedzieć ani napisać. Łatwiej dziś uciąć sobie rozmowę o istnieniu Boga z papieżem Franciszkiem niż podważyć doskonałość liberalnej demokracji w obecności czołowych zachodnich liberalnych publicystów. Ten pierwszy będzie zaciekawiony. Ci drudzy ci na to po prostu nie pozwolą. W najlepszym przypadku nie oddadzą ci głosu i zamilkną. W najgorszym - podejmując z nimi próbę polemiki - sam staniesz się ich wrogiem. A skoro jesteś ich wrogiem to znaczy, że MUSISZ być jednocześnie wrogiem demokracji. Nie mówię, że ci koledzy i koleżanki piszący regularnie do zachodnich mediów liberalnych są źli albo piszą słabo. To nieprawda. Sławek Sierakowski pisze świetnie. Podobnie jak Karolina Wigura i Jarek Kuisz (pozdrawiam raz jeszcze). Problem w tym, że to wszystko jest już ostro przefiltrowane, ideologiczne sterylne i dlatego publicystycznie śmiertelnie przewidywalne. W efekcie zabierając głos w "NYT" (i gdziekolwiek indziej na łamach innych liberalnych mediów zachodnich) wiesz dobrze, że pewnych dogmatów nie ruszasz. Jeszcze lepiej, jeśli samemu w te dogmaty wierzysz i nie masz nawet potrzeby ich ruszania. I to jest silniejsze od samych autorów. Wiem, co mówię, bo swego czasu kilka zagranicznych tytułów robiło podchody pod to, bym coś dla nich o Polsce napisał. "Proszę ocenić taką i taką inicjatywę PiS" - prosili. "Nie ma problemu. Ale oczekujecie pewnie, że napiszę coś o końcu demokracji, polskim Erdoganie albo polowaniach na osoby niehetero, którymi jak wiadomo zajmują się w wolnym czasie wszyscy wyborcy PiSu?" - odpowiadałem. "Nie, nie, oczywiście, że nie. Cóż też pan opowiada, my tacy nie jesteśmy!" - odpowiadali oni. Pisałem więc to, co uważam. Dziękowali za tekst i na tym... kontakt się urywał. Czytaj też felietony Rafała Wosia w serwisie Interia Biznes