Tydzień temu w Atenach odbyła się międzynarodowa konferencja pt. "Sprawiedliwość po konflikcie: otwieranie ścieżek prawnych". Jej tematem były możliwości dochodzenia od rządu Niemiec odszkodowań za wojenną hekatombę. Tak przez państwa, które padły w przeszłości ofiarą niemieckiej agresji, jak i przez organizacje zrzeszające poszkodowanych oraz ich spadkobierców. Pytanie brzmiało nie tyle "czy dochodzić?" Ale raczej "jak to robić w praktyce?". Konferencja to początek - zainicjowanego przez polską dyplomację wiosną tego roku - procesu umiędzynarodowienia tematu reparacji. Ateny w Grecji wybrano nieprzypadkowo. To właśnie tamtejszy rząd lewicowej Syrizy przez sporą część ubiegłej dekady próbował nagłośnić sprawę wojennych zniszczeń i grabieży, których Grecja doświadczyła ze strony Niemiec. Kontekstem tamtego sporu był oczywiście ostry konflikt o rozwiązanie kryzysu zadłużeniowego w strefie euro. Grecy domagali się od swoich partnerów większej solidarności i pomocnej dłoni. Rząd Angeli Merkel ani myślał jednak o tym słyszeć i stanął jednoznacznie po stronie wierzycieli Grecji. Którymi były - cóż za niespodzianka - także... niemieckie banki. Tamten spór Grecy - jak pamiętamy - sromotnie przegrali. Nikt im nie pomógł, a Berlin z łatwością przeforsował swoją wolę. I to w sposób, który ówczesny ateński minister finansów Janis Warufakis nazwał wręcz "mentalnym waterboardingiem". Dziś - osiem lat po tamtych wydarzeniach - nie ma już Syrizy i nie ma Merkel. Ale temat reparacji i nienaprawionych szkód wojennych pozostaje jednak obecny na tapecie greckiej polityki. Kiedy więc jesienią ubiegłego roku Polska wystąpiła oficjalnie ze swoimi - dużo lepiej od greckich przygotowanymi i policzonymi - żądaniami reparacyjnymi między Warszawą a Atenami w naturalny sposób zaczęły się sieciowania oraz wymiana doświadczeń. Ten proces trwa. W Polsce pryncypialnie antyPiSowskie media nie ustają w dowodzeniu, że temat reparacji "nikogo poza Polską nie interesuje". Albo, że także w tej kwestii polska dyplomacja jest "osamotniona". Ale to nie jest prawda. Kilka dni temu londyński "Spectator" przypomniał sprawę tekstem "Niemcy nie mogą dłużej ignorować tematu reparacji dla Polski". Jego autorką jest wschodząca gwiazda wyspiarskiego dziennikarstwa Georgia L. Gilholy. W swoim tekście relacjonuje sprawę dość rzetelnie, a nawet życzliwie dla Polski. Pisze choćby tak. "Niemieccy politycy uważają sprawę za zamkniętą. Ale ich stanowisko oparte jest na rażąco niesprawiedliwej interpretacji historii. Bo prawda jest taka, że polskie społeczeństwo nigdy nie miało okazji zrzec się reparacji od Niemiec. A i krzywdy ofiar nigdy nie zostały w pełni wynagrodzone". W lutym Philip Boyes pisał w podobnym tonie w liberalnym "Politico", że "odrzucanie przez Berlin żądań reparacyjnych może i ma podstawy prawne, ale z moralnego punktu widzenia Niemcy wciąż mają wobec Polski ogromny dług do spłacenia". W "Spectatorze" Gilholy wskazała jeszcze na jeszcze jeden aspekt. To znaczy na podwójne standardy jakie od lat niemiecka dyplomacja stosuje wobec roszczeń ze strony żydowskich i polskich ofiar niemieckich zbrodni wojennych. Autorka cytuje nawet niemieckiego dyplomatę przyznającego, że te roszczenia to są "różne ligi problemu". Gilholy dowodzi, że to pokrętne dzielenie ofiar na "ligi" powinno budzić opór wszystkich uczciwie myślących obserwatorów. Oczywiście rząd w Berlinie jak dotąd stosuje wobec polskich żądań reparacyjnych sprawdzoną strategię omerty. Zmowy milczenia polegającej na tym, by temat w końcu umarł śmiercią naturalną. Ta strategia zasadza się na założeniu, że nikt nie wyłamie i nie udzieli polskim roszczeniom poparcia. Tak jak tych kilka lat temu nikt nie stanął w obronie odzieranej z ostatniej koszuli zadłużonej Grecji. Czy to się Berlinowi uda? Wszystko zależy... od Polski. Według badań większość Polek i Polaków uważa roszczenia reparacyjne wobec zachodniego sąsiada za słuszne. Teoretycznie można sobie więc wyobrazić wyjęcie - jak to się czasem mówi - kwestii reparacji z politycznego sporu i ciągnięcie jej niezależnie do tego kto wygra jesienne wybory. Oczywiście w praktyce tak się raczej nie stanie. Temat reparacji budzi wściekłe opory części polskiego establishmentu i opiniotwórczych mediów. Trochę na zasadzie "nie znosimy wszystkiego, co zostało wymyślone przez rząd Zjednoczonej Prawicy". A trochę z obawy o zaognianie relacji z Niemcami, które antyPiS chciałby przywrócić do stanu sprzed roku 2015. W tym sensie trudno sobie wyobrazić, by reparacje miały się stać częścią politycznej agendy ewentualnego rządu utworzonego przez opozycję. To oczywiście sprawia, że kwestia reparacji - chcąc nie chcąc - staje się jedną ze stawek w tych wyborach. Kto woli, by żmudna budowa międzynarodowego frontu zrozumienia dla polskich argumentów trwała, ten raczej nie powinien źle życzyć PiSowi w jesiennych wyborach. Kto zaś uważa, że to niepotrzebne jątrzenie i zawracanie głowy ma jeszcze jeden powód do poparcia antyPiSu.