Kilka dni temu na sejmową mównicę wyszedł Krzysztof Gawkowski z tabliczką "750 dni bez pieniędzy na KPO". Poseł Lewicy mówił o "750 dniach hańby". I że przez PiS "Polacy nie widzą pieniędzy z Unii", przez co "żyje im się gorzej". Powiem szczerze, że Gawkowski wyglądał na tej trybunie jak klasyczny uczestnik demonstracji, która... już się zakończyła. Dojechał trochę za późno, pospiesznie próbuje rozwijać proporce, jednocześnie skandując przygotowane hasła. Ale na próżno. Ludzie się już porozchodzili do domów albo do innych spraw. Życie toczy się dalej. I gdzie indziej. KPO nie będzie gamechangerem No, może trochę przesadzam. Pewnie w okresie przedwyborczym raz czy dwa razy do tematu KPO odniesie się Tusk albo Hołownia-Kamysz. Pewnie coś wokół tego - z braku innych tematów - spróbują uszyć "Wyborcza" albo TOK FM. Ale można już chyba powiedzieć, że temat "pieniędzy z Unii" nie jest (i nie będzie) kluczowym tematem tej kampanii wyborczej. A już na pewno ta kwestia nie zdecyduje o wyniku jesiennego głosowania. KPO jako tzw. gamechanger wyborów 2023 roku w Polsce? Nie, to się absolutnie nie wydarzyło. A mogło się wydarzyć. I wydarzyć się miało. Tamten plan liberalnego euroestablishmentu miał ręce i nogi. Kombinowali w sposób następujący: akurat odpalamy wielki i obrąbiony na cztery strony świata plan inwestycyjny (hasło "nowy plan Marshalla"), który podziałać ma jak turbodoładowanie dla gospodarek unijnych po wyniszczającej pandemii i forsownych lockdownach. A skoro to się i tak wydarzy, to czemu nie upiec dwóch pieczeni przy jednym ogniu? Czemu nie wykluczyć z niego Polski, którą rządzi nielubiany przez nas PiS? Ktoś spyta, czemu akurat Polskę? Ano dlatego, że pod rządami PiSu zaczęła się w Brukseli stawiać i mieć inne zdanie. Na zielony ład, na energetykę, na Rosję, na sprawy obyczajowe. Niestety Polska jest większa od Węgier. I mniej ubezwłasnowolniona (ma własną walutę) od krajów południa Europy. Wniosek: ten PiS trzeba wreszcie utemperować, bo daje zły przykład innym krajom wspólnoty. Jeśli nie przykręcimy im śruby teraz - odtwarzamy ciągle logikę von der Leyen i Timmermansa - to za trzy do pięciu lat będziemy mieli odpowiedniki PiSu rządzące w paru kolejnych krajach wspólnoty. Co oznacza konieczność podzielenia się władzą w gronie szerszym niż tylko stary europejski trójkącik chadecja-socjaldemokraci-liberałowie. Dla nienawykłej do takiego pluralizmu generacji dzisiejszych decydentów UE to prawdziwy koszmar z ulicy Wiązów. Aż strach się kłaść i zamykać oczy. Wymuszona dywergencja Aresztowanie polskich środków zadziałać miało dwojako. Po pierwsze, Unia uczestnicząca w programie będzie inwestować pożyczone w imieniu całej Unii (w tym Polski) pieniądze. Duże pieniądze. Dzięki temu będzie się rozwijać szybciej. A Polska, która nie dostanie tych środków, będzie się rozwijała wolniej. Po drugie, ta wymuszona dywergencja (rozjeżdżanie potencjałów) zadziała bezpośrednio na polskie życie polityczne. Polki i Polacy będą widzieli, że "marginalizacja Polski w Europie" to nie tylko słowa. Ale także twarda rzeczywistość ekonomiczna. I zaczną się odwracać od partii Kaczyńskiego. Jeżeli po drodze PiS zacznie mięknąć to... tym lepiej. Znaczy, że lekcja by nie podskakiwać Brukseli zostanie odebrana. A jeżeli nie zacznie, to PiS będzie musiał zmienić swój kurs gospodarczy. Rząd Morawieckiego zacznie oszczędzać. Co schłodzi gospodarkę, wywoła niezadowolenie społeczne, zaprzeczy większości dotychczasowych zdobyczy socjalnych PiSu. I koniec końców sprawi, że najpóźniej po wyborach 2023 roku Polska wróci na łono mateczki Europy. Z nowym rządem i wyzwolona od kaczystów. Wtedy wszystkie pieniądze świata popłyną nad Wisłę. Takie były plany. A rzeczywistość? Ona okazała się zupełnie inna. I to z kilku powodów. Polska pomogła sobie sama Po pierwsze, po drodze wybuchła wojna na Ukrainie, która przemodelowała sytuację. I nie chodzi tu nawet o geopolitykę i o wzrost znaczenia Polski jako kraju frontowego. To przecież w żadnym stopniu nie odwiodło von der Leyen i Timmermansa od realizacji planu "zagłodzenia Warszawy", a pieniądze na KPO jak nie popłynęły po lutym 2022, tak nie płyną dziś. Z ekonomicznego punktu widzenia kluczowe znaczenie miało coś innego. Chodzi o gwałtowny wzrost cen surowców i potężny impuls inflacyjny, który uderzył w zachodnie gospodarki. Ta inflacja wymusiła podwyżki stóp procentowych, które schłodziły koniunkturę na Zachodzie. Wpędzając wiele krajów zachodnich (Niemcy) na skraj recesji. Cały plan z turbodoładowaniem i "pocovidowym Planem Marshalla" spalił na panewce. Po drugie, Polska pomogła sobie sama. Bo rząd Morawieckiego - wbrew przewidywaniom - nie zaczął wcale zaciskać pasa. Przeciwnie. Co do zasady polityka fiskalna PiS się przez ostatnich osiem lat nie zmieniła. Nie było wielkiego oszczędzania i cięcia wydatków publicznych. Nie było masakry państwa dobrobytu czy rejterady państwa z gospodarki na rzecz świętego wolnego rynku. W górę poszły tylko stopy procentowe. Ale i dość ostrożnie (stanęły na 6,75 jesienią 2022). W efekcie ożywienia udało się nie zdusić. Przeciwnie. Licząc od roku 2019, Polska należy do krajów, które rozwijają się w najszybszym w Europie tempie. Plus 11,2 proc PKB. W Polsce bez unijnego turbodoładowania. Versus zero w Niemczech czy Hiszpanii, Plus 1 we Francji i minus 1 proc. w Czechach. W tych ostatnich krajach z unijnym turbodoładowaniem. Jeszcze Polska nie zginęła I po trzecie, polityka wewnętrzna. Opozycji nie udało się narzucić polskiej opinii publicznej - a przynajmniej nie całej - swojej opowieści o tym, że Polacy mają gorzej przez brak pieniędzy z Unii. Nikt nie przeczy, że lata 2022-2023 są trudniejsze niż poprzednie. Jednak tylko najbardziej nagrzany antyPiSowski beton może kupić tłumaczenie, że stało się to z powodu braku środków z KPO. Nawet oni powiedzą pewnie, że żyje się trudniej z powodu zbyt wysokiej (bo dwucyfrowej) inflacji. Za którą przestał nadążać wzrost płac (choć ciągle nadąża bardziej niż na zachodzie Europy). Za inflację oczywiście wiele Polek i Polaków wini PiS - takie wilcze prawo demokracji, że rządzący odpowiadają także za to, co nie do końca leży w horyzoncie ich sprawczości. Ale doprawdy trudno zbudować proste i przekonujące wynikanie wedle klucza: 750 dni bez KPO - wysoka inflacja - spadek płac realnych - wina PiSu. W takie rzeczy wierzą chyba tylko Silni Razem i paru dziennikarzy "Gazety Wyborczej". Krótko mówiąc: jeszcze Polska nie zginęła. I nie zmarła z głodu. A Komisja Europejska już chyba zdążyła to zauważyć. Czy wyciągnie wnioski?