Sąd Najwyższy przemówił. Jest wyrok! I to jaki - miażdżący! "Bezzasadna, niepotrzebna i niekonstytucyjna ingerencja w prawo i wolność jednostki do zawierania umowy". Naruszona została zarówno "świętość umowy", jak i "wolność gospodarcza". I nie można tego uzasadniać argumentami zdrowotnymi. Tym samym zakaz pracy powyżej 60 godzin tygodniowo w nowojorskich piekarniach uznaje się za niekonstytucyjny. Był rok 1905. Sąd Najwyższy USA uznał skrócenie czasu pracy za nielegalne. A z wyroku można wywnioskować, że wręcz za oburzające. Prawo uchwalone przez stan Nowy Jork przestało obowiązywać. Gdy ponad trzy dekady później prezydent Franklin Delano Roosevelt chciał pójść jeszcze dalej i ograniczyć pracę do 40 godzin tygodniowo, krajowy związek przedsiębiorców ocenił, że jest to "krok w stronę komunizmu, bolszewizmu, faszyzmu i nazizmu". Dziś, gdy podnosi się temat czterodniowego tygodnia pracy, znów słyszymy zewsząd, że to niemożliwe, niebezpieczne i głupie. A jednak temat jest. I wskutek pandemii nieoczekiwanie odżył. Dlaczego teraz? Kryzys pandemiczny wywołał przekonanie, że pracę trzeba będzie wymyślić na nowo. Debata na temat właściwego balansu praca-dom już trwa, nie tylko w związku z pracą zdalną na masową skalę. Tak to już jest, że wielkie kryzysy oznaczają wielkie zmiany: doprowadzają do przełomów pracowniczych i reformy systemów gospodarczych. Po kryzysie z 1929 roku ustanowiono w wielu państwach płacę minimalną i ośmiogodzinny dzień pracy, a po drugiej wojnie światowej nadeszła epoka tzw. państwa dobrobytu. Z kolei po kryzysie z 2008 roku zwiększono regulację rynków finansowych (choć na mniejszą skalę, niż liczyli na to krytycy patologii w tej sferze) i zastosowano politykę cięć (m.in. w Wielkiej Brytanii czy Grecji), od której dziś się już odchodzi. I teraz nadszedł kolejny moment, by wszystko zweryfikować i przedefiniować. Wszystko wskazuje na to, że centralne miejsce w tej debacie zajmie kwestia czasu pracy. - 40-godzinny tydzień pracy jest coraz bardziej przestarzały i niepotrzebny - uważa Alex Soojung-Kim Pang ze Stanford University, propagator czterodniowego tygodnia pracy. Ale nie chodzi tylko o samo gadanie. Zmiany w tej sferze już mają miejsce. Biznes testuje temat "Najwyższy czas pozbyć się przekonania, że wypoczynek jest dla pracowników straconym czasem albo przywilejem klasowym" - mówił Henry Ford, wprowadzając w swoich fabrykach 40-godzinny tydzień pracy w 1926 roku, na długo przed usankcjonowaniem tego wymiaru czasu przez władze państwowe. Teraz jest podobnie - nie czekając na konsensus polityczny, firmy eksperymentują z krótszym czasem pracy i monitorują efekty. Jak czytamy w "Time", TGW Studio, firma marketingowa z Rochester w stanie Nowy Jork, już w czasie pandemii wprowadziła czterodniowy tydzień pracy za tę samą pensję. "Rozważaliśmy to już wcześniej, ale obawialiśmy się, jak zareagują nasi klienci. A potem wydarzył się covid i stwierdziliśmy: a czemu nie!" - mówi Lisa Kribs, współzałożycielka firmy. Efekt? W ciągu kolejnych miesięcy wzrosła produktywność i kreatywność pracowników, są także bardziej zadowoleni i zdrowsi - rzadziej biorą zwolnienia lekarskie. TGW Studio to stosunkowo mała firma, ale z czterodniowym tygodniem pracy (bądź nieco dalej idącym sześciogodzinnym dniem pracy) eksperymentują także "grube ryby". Sieć brytyjskich supermarketów Morrison's ogłosiła w lutym, że 1,5 tys. pracowników korporacyjnych będzie otrzymywać tę samą pensję za cztery dni pracy w tygodniu. Popularny komunikator Slack zachował się nieco bardziej konserwatywnie i dał swoim pracownikom jeden wolny piątek w miesiącu na odpoczynek i regenerację. O tym, że krótsza praca może być opłacalna, świadczy przypadek japońskiego oddziału Microsoftu. Po przejściu w 2019 r. na czterodniowy tydzień pracy i ograniczeniu spotkań do maksymalnie 30 minut produktywność w firmie wzrosła aż o 40 proc., a koszty energii spadły o 23 proc. Perpetual Guardian, nowozelandzka firma finansowa, po wzrostach produktywności i zadowolenia pracowników wprowadziła czterodniowy tydzień pracy na stałe. Z kolei nowozelandzki oddział Unilever ogłosił właśnie, że jego pracownicy przez rok będą pracować cztery dni w tygodniu. Eksperyment będą monitorować naukowcy z University of Technology w Sydney, a jeśli się powiedzie, to korporacja zatrudniająca ponad 150 tys. pracowników skróci czas pracy w swoich oddziałach na całym świecie. Ale nie miejmy złudzeń. Opór biznesu - w jego zasadniczej większości - jest jednocześnie głównym hamulcowym skracania czasu pracy. Dlatego do gry wchodzą politycy. Sygnały z Finlandii i Hiszpanii Polityczna presja na skrócenie czasu pracy zaczyna rosnąć na naszych oczach. Premier Finlandii Sanna Marin od dawna jest zwolenniczką sześciogodzinnego dnia pracy, choć nie zdołała jeszcze przekonać ani całej swojej partii, ani całej koalicji. Ale ma sojuszniczkę w minister spraw społecznych Aino-Kaisie Pekonen, która popiera ten postulat. Marin zdaje się zdeterminowana, by czas pracy skrócić, nawet jeśli nie będzie to owe 30 godzin w tygodniu. Finki nie są osamotnione. Pod listem do europejskich przywódców z tym właśnie postulatem podpisał się John McDonnell z brytyjskiej Partii Pracy. "Dla postępu naszej cywilizacji i dla dobra społeczeństwa teraz jest odpowiedni moment, by wykorzystać okazję i wprowadzić krótszy czas pracy bez straty zarobków" - czytamy. Czterodniowy tydzień pracy, bez obniżki pensji, już oficjalnie rozważa hiszpański centrolewicowy rząd. Tyle że na początku byłby to program pilotażowy, nie powszechny. W budżecie na 2021 rok miałoby się znaleźć 50 milionów euro na wsparcie dla firm skracających czas pracy. "Teraz, kiedy stajemy przed koniecznością odbudowania gospodarki, Hiszpania ma idealną okazję, by przejść na czterodniowy tydzień pracy. To polityka przyszłości, która pozwoli zwiększyć produktywność pracowników, poprawić ich zdrowie fizyczne i psychiczne, a także zredukować niekorzystny wpływ na środowisko. Musimy stanąć na czele Europy tak jak 100 lat temu, gdy przeszliśmy na ośmiogodzinny dzień pracy" - powiedział Íñigo Errejón, parlamentarzysta z lewicowej partii Más País. Pilotaż czterodniowego tygodnia pracy to element rozgrywki koalicyjnej, jednak ministerstwo finansów potwierdziło, że takie rozwiązanie jest przygotowywane. W Polsce podpisy pod projektem skracającym czas pracy do siedmiu godzin dziennie zbierała Partia Razem, a legislację w tej sprawie (okrojoną, bo dla rodziców) proponowało Polskie Stronnictwo Ludowe. No dobrze, ale czy warto? Tylko czy wspomniani politycy mają w ogóle rację? Czy skracając czas pracy, nie wylejemy dziecka z kąpielą? O ile w zawodach kreatywnych można traktować czas pracy elastycznie, o tyle tam, gdzie mamy do czynienia z pracą w systemie zmianowym, mówimy już o potencjalnie wysokich kosztach takiego rozwiązania. A co dostajemy w zamian? Sprawdziły to władze szwedzkiego Göteborgu w latach 2015-2016. W domu seniora Svartedalen wprowadzono sześciogodzinny dzień pracy dla pielęgniarek, bez obniżki płac. Spowodowało to konieczność zatrudnienia 17 dodatkowych pracowników, by zapewnić nieprzerwaną opiekę nad seniorami. Za punkt odniesienia przyjęto podobnej wielkości dom seniora Solängens, gdzie pielęgniarki pracowały osiem godzin. Okazało się, że pielęgniarki pracujące krócej - tu wielkich zaskoczeń nie będzie - były mniej zestresowane, mniej zmęczone, bardziej zmotywowane do pracy, lepiej oceniały swoje zdrowie i rzadziej brały zwolnienia lekarskie (a więc potencjalna dodatkowa korzyść dla pracodawcy). Seniorzy znacznie wyżej oceniali jakość opieki w Svartedalen niż w Solängens. Tu wcale nie chodzi o produktywność - w ten sposób o korzyściach z czterodniowego tygodnia pracy mówi brytyjska organizacja "The 4 Day Week". I stawia sprawę inaczej niż wymieniane wcześniej firmy, liczące uważnie wzrosty i spadki tego kluczowego dla gospodarki wskaźnika. Według organizacji najważniejsze atuty "czterech dni" to: poprawa zdrowia fizycznego i psychicznego, sprawiedliwszy podział pracy, wzmocnienie lokalnych społeczności, mniejsze bezrobocie, mniejszy ślad węglowy, wzrost aktywności społecznej. Sprawa oczywiście rozbija się o pieniądze. W Göteborgu koszty zatrudnienia dodatkowych pielęgniarek wyniosły przez 18 miesięcy blisko 10 milionów koron (ponad cztery miliony złotych). Jak przekonuje Interię ekonomista prof. Witold Orłowski, przejście na czterodniowy tydzień pracy "bez znieczulenia" przyniosłoby bankructwa prywatnych przedsiębiorstw, które już teraz, w czasie pandemii, ledwo wiążą koniec z końcem. - W przypadku przemysłu kreatywnego, gdzie tak naprawdę ten czas jest od dawna nienormowany, to jest inna sprawa. Natomiast tam, gdzie rzeczywiście mówimy o fizycznie świadczonej pracy, to ograniczenie czasu pracy z zachowaniem wysokości pensji oznacza tak naprawdę podwyższenie kosztów pracy. Dla wielu przedsiębiorców oznaczałoby to po prostu bankructwo. Co innego, gdyby państwo dopłacało do płac - usłyszeliśmy. Jego zdaniem czterodniowy tydzień pracy miałby sens w przypadku proporcjonalnie mniejszej pensji. - To byłaby dość skuteczna metoda walki z bezrobociem - uważa prof. Orłowski. Przepowiednia Keynesa, czyli co poszło nie tak Słynny angielski ekonomista John Maynard Keynes przewidywał w 1930 r., że za 100 lat ludzie będą pracowali maksymalnie 15 godzin w tygodniu, a ich głównym "zmartwieniem" będzie to, jak sensownie zagospodarować czas wolny. Powodem miała być rosnąca produktywność m.in. za sprawą automatyzacji. Choć zakupy coraz częściej kasujemy za pomocą maszyn, to możemy jednak założyć, że ta przepowiednia - przynajmniej jeśli chodzi o czas pracy - się nie ziści. Co poszło nie tak? Według holenderskiego historyka Rutgera Bergmana zamiast modelu "więcej czasu" zdecydowaliśmy się na opcję "więcej rzeczy". I to właśnie konsumpcjonizm sprawił, że wciąż tak dużo pracujemy, wytwarzając więcej i więcej towarów i usług. "Za dużo wszystkiego" - czytaj nasz raport o konsumpcji! Inną teorię przedstawił zmarły niedawno amerykański antropolog David Graeber. On niespełnienie tej przepowiedni uzasadniał zjawiskiem "pracy bez sensu" - całym systemem prywatno-publicznym, który mnoży i utrzymuje bzdurne stanowiska i bezproduktywne, nic niewnoszące godziny pracy. Innymi słowy - nie pracujemy krócej tylko dlatego, że pracujemy bez sensu (jako społeczeństwo). Czyli stać byłoby nas na sześciogodzinną pracę pielęgniarek i listonoszy, gdyby nie utrzymywanie wysoko płatnych stanowisk, na których nic się nie robi. Graeber podawał przykład Baracka Obamy, który w następujący sposób tłumaczył konieczność utrzymania dominacji prywatnych ubezpieczycieli w systemie ochrony zdrowia: a co ja zrobię z dwoma milionami tam zatrudnionych? Zatem istotniejsze okazało się utrzymanie odpowiedniej liczby miejsc pracy niż ich sensowność. Zapytaliśmy prof. Orłowskiego, jak to jest, że produktywność rośnie, a my od 100 lat pracujemy po osiem godzin dziennie. - To nie jest tak, że czas pracy się nie skraca. W końcu 100 lat temu nie istniały jeszcze wolne soboty. Efektywny czas pracy skrócił się więc o te soboty. Co więcej, doświadczenie było dobre, to znaczy uznano, że bardziej wypoczęci ludzie zwiększyli dzięki temu produktywność i że to ma sens. Nie uważam, żeby to był temat tabu. Problemem jest, jak to zrobić krótkookresowo, w jaki sposób gospodarka ma nie stracić na konkurencyjności, ale niewątpliwie jest to temat do dyskusji - uważa ekonomista. Zapracowany jak Polak Jeśli ktoś uważa, że cała ta dyskusja o czasie pracy, zwłaszcza w erze pandemii, jest pięknoduchowskim bajaniem, to proponujemy, by osadzić zagadnienie w rodzimym kontekście. Szybko uświadomimy sobie wówczas, że akurat w przypadku Polski skracanie czasu pracy to postulat pracowania choćby tyle, ile w innych europejskich krajach. Jak podaje OECD, w 2019 roku każdy zatrudniony w naszym kraju przepracował średnio 1806 godzin. Mowa o faktycznie przepracowanych godzinach. Brano pod uwagę pracowników etatowych, nieetatowych, nadgodziny (płatne i niepłatne), dni wolne, urlopy, zwolnienia lekarskie itd. I wyszło, że Polacy są jednym z najbardziej "zarobionych" narodów na świecie. Mniej pracuje się m.in. na Węgrzech (1725 godzin rocznie), Słowacji (1711), Litwie (1635), w Japonii (1644), Wielkiej Brytanii (1538), Niemczech (1386), a najmniej w Norwegii (1384) i Danii (1380). Niemcy, Norwegowie czy Duńczycy pracują więc realnie o blisko jedną trzecią krócej niż Polacy. Zdaje się więc, że argumentów za skróceniem czasu pracy w Polsce jest zdecydowanie więcej niż za odłożeniem dyskusji na później, "bo pandemia". I gdy spojrzymy na pełną listę państw pracujących krócej, coraz gorzej broni się twierdzenie, że jak tylko zwolnimy, to zaprzepaścimy rozwój gospodarczy kraju. Co napisał sędzia Holmes Wyrok Sądu Najwyższego USA z 1905 roku, uznający skrócenie czasu pracy nowojorskich piekarzy do maksymalnie 60 godzin tygodniowo za niezgodne z konstytucją, wywołał skrajne reakcje. Przedsiębiorcy przyjęli decyzję SN z ulgą i uznaniem. Związki zawodowe zarzuciły sędziom, że są marionetkami kapitalistów i wrogami pracowników. Do historii przeszło natomiast krótkie, bo trzyakapitowe zdanie odrębne sędziego Olivera Wendella Holmesa. "Sprawa została zadecydowana na podstawie teorii ekonomicznej, która dla znacznej część kraju jest nieistotna. (...) Ustalonym jest poprzez różne decyzje tego sądu, że konstytucje stanowe i prawa stanowe mogą regulować życie w sposób, (...) który ingeruje w wolność zawierania umowy. Prawo do wolnej niedzieli czy regulacje dotyczące lichwy są tego przykładami" - czytamy. "Myślę, że słowo 'wolność', zawarte w 14. poprawce, jest wypaczone, gdy stosuje się je, by zapobiec naturalnym skutkom dominującej opinii, chyba że racjonalna i sprawiedliwa osoba uzna za konieczne przyznanie, iż proponowane prawo narusza fundamentalne zasady z perspektywy tradycji i prawa. Takie potępienie nie może być zastosowane w odniesieniu do przedłożonej legislacji. Racjonalny człowiek uznałby je raczej za właściwy środek w odniesieniu do kwestii zdrowotnych. (...) Byłaby to również pierwsza generalna regulacja dotycząca czasu pracy" - napisał sędzia Holmes. Wówczas ograniczenie pracy do "tylko" 10 godzin dziennie oburzało tak samo jak 30 lat później do ośmiu. Ile godzin oburza dziś? Michał Michalak Obserwuj autora na Twitterze