Gdyby z Morza Południowochińskiego stworzyć grę strategiczną z podziałem stref wpływów, na mapie musiałyby się pojawić: Wietnam, Malezja, Tajwan, Filipiny, Burnei i - przede wszystkim - Chiny. Jako gracze poboczni - z własnymi interesami i tendencją do zachowania neutralności regionu - wystąpiłyby Stany Zjednoczone i Australia. Jej stawka, a więc również ryzyko, byłyby ekstremalnie wysokie. Zwłaszcza, że akcję należałoby zagęścić do około 100 wysp i raf koralowych rozsianych na obszarze 425 tys. km2, czyli malowniczego archipelagu Spratly, umiejscowionego w jednej trzeciej drogi między filipińską Palawaną, a południowym wybrzeżem Wietnamu. Oczywiście niczego nie musimy sobie wyobrażać, ponieważ ten spór - w sposób bardzo namacalny - mobilizuje państwa regionu od dekad. Choć Spratle wydają się leżeć "po środku niczego" i nigdy nie były zamieszkałe na stałe, przez ten czas zmilitaryzowano 45 wysepek oraz - tutaj mowa o Chinach - usypano kolejnych siedem. W jakim celu Pekin wydaje miliardy dolarów na powiększanie swojego terytorium? Odpowiedź wydaje się prosta - wpływy, handel i surowce. Stawka większa niż ropa Cofnijmy się do roku 1968, gdy Ministerstwo Geologii i Zasobów Mineralnych Chińskiej Republiki Ludowej ogłosiło, że badania przeprowadzone w regionie Wysp Spartly potwierdziły przypuszczenia o ich istotnym znaczeniu ekonomicznym. Jak szacowano, ponad 17,7 mld ton ropy i gazu ziemnego znajduje się pod okolicznymi wodami, czekając na wydobycie. To potencjał zasobów przewyższający Kuwejt. Choć amerykańskie statki pomiarowe wysłane niedługo później ostudziły entuzjazm, zasoby naturalne szacowane na 11 mld ton ropy i trudne do oszacowania ilości gazu, nadal stanowiły jedne z większych złóż na świecie. Rozległość obszaru nieznacznie ustępującego wielkością Francji oraz konieczność jego dokładnego przebadania, zaostrzyły jedynie apetyty okolicznych państw. Mając świadomość stawki, w przeciągu pięciu lat Filipiny oraz Wietnam obsadziły swoimi żołnierzami oraz zamontowały instalacje wojskowe na ośmiu wyspach. Pierwsze skorzystały na tym Filipiny, które w 1976 r. w rejonie Spartly odkryły pokaźne złoża ropy, do dzisiaj stanowiące ponad 15 proc. całego zużycia paliwowego w tym kraju. Kiedy w latach 90. do gry wkroczyły amerykańskie, chińskie i wietnamskie spółki naftowe, wzajemnie depcząc sobie po piętach, sytuacja zaczęła się gmatwać, umacniając fundamenty już istniejącego, pełzającego konfliktu. Może Południowochińskie to nie tylko potencjał wydobywczy ropy i gazu, ale przede wszystkim jedno z największych i najbardziej zatłoczonych łowisk, które na przestrzeni niespełna 25 lat zwiększyło swój udział w globalnych połowach z 8 do 35 proc. Nie bez powodu przez region ten przechodzi też najbardziej ruchliwa trasa żeglugowa kontynentu, łącząca Singapur z Azją Wschodnią. Szacuje się, że przez Wyspy Spartly przepływa ponad 300 jednostek, połowa aktywnych supertankowców i 25 proc. światowego transportu ropy naftowej. To ponad trzy razy więcej niż przez Kanały Sueski i Panamski razem wzięte. Na Morzu Południowochińskim niejednokrotnie dochodziło tam do starć, również tych militarnych. Najkrwawsze z nich miało miejsce w roku 1988, kiedy w wyniku konfrontacji patrolu wietnamskiego z okrętami wojskowymi Chin na dno poszły dwa wietnamskie transportowce, na pokładzie których zginęło ponad 70 marynarzy. Chińczycy nie ujawnili swoich strat, ale faktem jest, że niedługo po bitwie zajęli kolejnych 6 wysp archipelagu. Sztuczna wyspa zamiast lotniskowców Ambicje Chin na tym się jednak nie skończą i choć przespały one pierwszy okres militaryzacji Spartly zakończony w 2002 roku na mocy "Deklaracji o postępowaniu na Morzu Południowochińskim", Państwo Środka nadrabia zaległości w zastraszającym tempie, po prostu ignorując wcześniejsze umowy międzynarodowe. Można powiedzieć, że robi to na wyjątkowo chińską skalę, z niewielkich atoli, usypując wyspy tam, gdzie dostępu nie mają inne państwa regionu. Prędkość i skala chińskich działań na obszarze Południowej Rafy Johnsona, od przynajmniej pięciu lat budzi niepokój nie tylko ekologów, ale przede wszystkim Stanów Zjednoczonych, które w działaniach Pekinu widzą poważne naruszenie równowagi sił na Morzu Południowochińskim. Nie zważając na ostrzeżenia Waszyngtonu, Pekin ogłosił, że proces tworzenia sztucznych wysp - usypywanych przez specjalne statki (w tym liczący 126 metrów "Tian Jing Hao"), które wysysają piasek z dna morza i przenoszą go na rafę - powoli dobiega końca. Po tym czasie cała uwaga zostanie skupiona na działalności konstrukcyjnej i ich zagospodarowaniu. O ile sama wyspa stanowi atut geostrategiczny, o tyle "uzbrojona" w systemy radarowe, port, lądowiska dla helikopterów i pasy startowe - jest istotnym wkładem w potencjał militarny danego państwa. Kosztem i siłą rażenia porównywalnym z lotniskowcami wyposażonymi w napędy jądrowe. Ameryka określa swoje stanowisko związane z działalnością Pekinu na Morzu Południowochińskim jako "trzy razy 'nie'". Stany Zjednoczone sprzeciwiają się usypywaniu nowych wysp, stawianiu na nich jakiejkolwiek infrastruktury, a przede wszystkim instalacji wojskowych. Pomimo sprzeciwu, prace nad nowymi projektami nieustannie trwają. Zachód nie jest jednak bierny. Na przełomie sierpnia i września 2022 r. Amerykanie wraz z Kanadą i Japonią przeprowadzili serię ćwiczeń morskich pod kryptonimem Noble Raven 22, które obywały się również na wodach międzynarodowych Morza Południowochińskiego. Wzięło w nich udział sześć jednostek, w skład których wchodziły niszczyciele oraz japoński lotniskowiec pełniący również rolę śmigłowcowca - Izumo. Chiny "zastraszają państwa regionu". Ale cofnąć się nie zamierzają Wszystko wskazuje na to, że obawy Stanów Zjednoczonych odnośnie faktycznego przeznaczenia wysp nie są jedynie próbą zablokowania ekonomicznej ekspansji Pekinu w rejonie Wysp Spartly. Wykonywane regularnie zdjęcia satelitarne potwierdzają, że Chiny faktycznie rozlokowały na zagospodarowanych atolach m.in. działa artylerii samobieżnej oraz stacje radarowe. Kiedy w 2015 r. okazało się, że do użytku oddano liczący 3000 metrów pas startowy na rafie Fiery Cross, leżącej 270 kilometrów od zajętej przez Chiny rafy Mischief bogatej w złoża ropy, amerykańscy analitycy wojskowi nazwali tę instalację "strategiczną zmianą balansu sił". Długość pasa wprost wskazuje, że z usypanej w pośpiechu wyspy mogą startować nie tylko samoloty zaopatrzeniowe, ale również myśliwce. Na samej rafie stacjonować ma natomiast nawet do 400 żołnierzy. Od tego czasu zarówno władze USA jak i Australii powtarzają, że działalność Chin stanowi "zagrożenie dla światowego pokoju" oraz stanowi "zastraszanie państw regionu", wpływające na pogwałcenie prawa do swobodnego operowania na wodach międzynarodowych. Choć faktem jest, że również Wietnam, Malezja i Filipiny umacniają swoją obecność militarną na archipelagu Spartly, żadnego z tych działań nie da się porównać skalą z ekspansją Państwa Środka. Co prawda dla Chin lotnisko na rafie Fiery Cross jest istotnym wzmocnieniem sił, nie jest ono bynajmniej jedynym operującym na archipelagu. Teatr przyszłej wojny? Napiętą już i tak sytuację wzmacniają oficjalne wypowiedzi przedstawicieli Pekinu, m.in. szefa MSZ Wanga Yi, który wprost twierdzi, że roszczenia do Morza Południowochińskiego są dla Chin sprawą honoru i wywodzą się jeszcze ze starożytności. "Tysiąc lat temu Chiny były krajem, który opierał swoją gospodarkę o morze. Oczywiście to również my, jako pierwsi, odkryliśmy Wyspy Nansha" - powiedział Wang, używając chińskiego nazewnictwa Wysp Spartly. Oficjalnie Chińczycy zaprzeczają wszelkim informacjom o rzekomym militarnym przeznaczeniu usypywanych wysp, twierdząc, że służą one jedynie celom badawczym oraz połowowym. Nie da się jednak ukryć, że już samo pojawienie się stałej prezencji Pekinu w spornym regionie, który stanowi jeden z najaktywniejszych ekonomicznie obszarów morskich na świecie, jasno wskazuje długoterminowe cele Chińskiej Republiki Ludowej. Incydentów związanych z rzekomym "naruszeniem chińskiej przestrzeni powietrznej" również nie da się zliczyć. Raptem w maju tego roku chińskie myśliwce przechwyciły i odeskortowały samolot zwiadowczy Australijskich Sił Powietrznych. - Będziemy kontynuować nasze misje patrolowe w regionie pomimo ostatniego wzrostu niebezpiecznych incydentów ze strony Pekinu - zapowiedział głównodowodzący australijskiego lotnictwa marszałek Robert Chipman. Chiny nie zamierzają się cofać, wiedząc o jaką stawkę toczy się wyścig. Okoliczne państwa nie mają sił, aby konkurować z azjatyckim gigantem. Stany Zjednoczone, poza groźbami, nie są w stanie realnie przeszkodzić tworzeniu kolejnych pasów startowych. Dlatego, choć dzisiaj ciężar światowej geopolityki spoczywa na rosyjskiej agresji na Ukrainę, po drugiej stronie globu toczy się równie ważny, a być może za jakiś czas gorący spór o przyszłość południowej półkuli. Marcin Makowski, Interia