Decyzja o kandydowaniu poza Warszawą nie jest symptomem strachu Jarosława Kaczyńskiego przed przegraną z Donaldem Tuskiem - jak głoszą propagandowe przekazy - ale wynika z zimnej kalkulacji politycznej. Szef PiS, który jest doskonale zorientowany w polskim systemie wyborczym i zdaje sobie sprawę, gdzie ze względu na strukturę demograficzną i aktualne preferencje głosy "ważą" najwięcej, wie, że rezygnując ze stolicy i startując w województwie świętokrzyskim, ma szansę ugrać dla swojej partii nawet kilka mandatów więcej. Dokładnie taka sama kalkulacja - stworzenie potencjalnej szansy na zwiększenie stanu posiadania - przyświecała rządzącym, gdy zmieniali Kodeks wyborczy, wprowadzając utrudnienia dla Polaków głosujących za granicą. Głosowanie poza Polską z utrudnieniami Władza doprowadziła do tego, że komisje zagraniczne będą miały 24 godziny na przedstawienie protokołów z wynikami głosowania, co dla wielu z nich będzie niewykonalne, bo bywa, że głosuje tam kilka razy więcej osób niż w kraju, a dodatkowo trzeba będzie liczyć głosy referendalne. Nawet zwiększenie liczby komisji, co zapowiedziało MSZ, nie pomoże, ponieważ nie wiadomo, ilu wyborców - i gdzie - postanowi ostatecznie zagłosować. Do nowych przepisów zastrzeżenia zgłaszał Rzecznik Praw Obywatelskich, uważając, że zmiany "naruszają istotę prawa wyborczego", ale PiS się tym nie przejmuje. Ważniejszy jest cel. Stracone głosy sprzyjającej opozycji Polonii mogą mieć wpływ na ostateczny wynik wyborczy w sytuacji, gdy do wygranej będzie brakowało partii Kaczyńskiego kilku mandatów. I o te kilka mandatów toczy się gra. Nie ma to wiele wspólnego z uczciwością, podobnie jak używanie świętej pamięci mediów publicznych do uprawiania jednowymiarowej partyjnej propagandy, ale PiS walczy nie tyle o trzecią kadencję, ile o polityczne przeżycie, więc uznano, że wszystkie chwyty są dozwolone. Zresztą prawdziwa kampania rozpocznie się we wrześniu i dopiero wówczas można spodziewać się niespotykanej dotąd brutalności i bezwzględności. Roman Giertych kontra Jarosław Kaczyński Donald Tusk wobec takich reguł nie ma wielkiego wyboru - zwłaszcza że zbudował listy wyborcze raczej z myślą o podporządkowaniu sobie przyszłego klubu sejmowego KO - i musi szybko podejmować bardzo ryzykowne decyzje, takie jak wprowadzenie Michała Kołodziejczaka, czy Romana Giertycha, który ma startować z ostatniego miejsca listy Koalicji Obywatelskiej w regionie wybranym przez Kaczyńskiego. Nie chodzi o wynik tego starcia, lecz o jego medialny wymiar. Rytualne oburzenie lewicy na reanimację polityczną byłego endeka, który nieco zmodyfikował poglądy, nie zmienia faktu, że Tusk w tym przypadku wybrał realną politykę zamiast zadowalania tej czy innej wielkomiejskiej kanapy. Walka toczy się dziś o zwycięstwo realne, a nie moralne. Problem opozycji Jednak opozycja ma inny problem, z którym już wkrótce będzie musiała się zmierzyć. To narastający lęk, który zaczyna drążyć liderów Trzeciej Drogi oraz Lewicy, czy zdołają przekroczyć próg wyborczy. Niedawny sondaż pracowni Kantar Public - który na tle innych badań jest pewnym ekscesem, ale dającym do myślenia opozycyjnym liderom - pokazał, że scenariusz węgierski nie jest wcale wykluczony. Oczywiście można domniemywać, że spadek poparcia dla Konfederacji to efekt przejęcia przez PiS agendy ksenofobicznej, ale jeśli przy osłabieniu małych partii opozycyjnych KO nie uda się choć minimalnie prześcignąć PiS, Kaczyński będzie w stanie zagwarantować sobie samodzielne rządy. Tego typu obawy będą prowokować na opozycji rozmaite pytania. Na przykład takie, czy Rafał Trzaskowski - na fali udanego Campusu Polska - powinien pojawić się w ostatniej fazie kampanii wyborczej jako kandydat na premiera. Być może nie będzie innego wyjścia, by uratować niepewny wynik opozycji. Przemysław Szubartowicz