"Wybory bez wyboru: jak rządzący, z dyktatorem Dudą na czele, ograli Polaków". Takimi słowami, w dniu oficjalnego ogłoszenia przez PKW wyników głosowania do parlamentu, rozpoczęła swój program księżniczka łukaszenkowskiej propagandy, Ksenia Lebiediewa. Publicystka, która wsławiła się m.in. wywiadem z polskim dezerterem Emilem Czeczką, przez kilkadziesiąt minut na antenie białoruskiej państwowej telewizji przekonywała, że wybory w Polsce zostały sfałszowane. "Dowodem" na to mają być incydenty z kartami do głosowania i nocne kolejki do lokali wyborczych. Odpowiedzialnym za ten stan rzeczy rzekomo ma być Waszyngton, który nie chce utracić kontroli nad władzami w Warszawie. Strumień świadomości autorów programu prowadzi dalej do konkluzji, że panujący w naszym kraju obecnie "kompletny polityczny chaos" zakończy się wówczas, gdy Stany Zjednoczone podejmą decyzję, kto ma rządzić w naszym kraju. Warto jeszcze dodać, że według białoruskiej telewizji nadrzędną rolę w tym diabolicznym planie, w którym nie uwzględniono chyba tylko reptilian i Latającego Potwora Spaghetti, ma pełnić prezydent Andrzej Duda, nazywany przez podwładnych Łukaszenki... dyktatorem. Wybory 2023 a sytuacja na granicy polsko-białoruskiej Białoruska państwowa agencja informacyjna Biełta w mniej sensacyjnym tonie, jednak też nie pozostawia swoim czytelnikom wątpliwości na temat wyniku wyborów w naszym kraju. Przekaz głównie skupia się na liście błędów oraz wad rządów Prawa i Sprawiedliwości, wśród których wymieniane jest "opieranie polityki na straszeniu wyborców", gdzie jednym z głównych wrogów ma być Białoruś. Konkluzja przekazu Biełty nie jest jednak spójna, bowiem w ostatnich akapitach możemy przeczytać: "Naiwnym byłoby sądzić, że po przejęciu władzy przez Tuska polskie władze staną się mniej antybiałoruskie", ale zaraz potem pada zdanie: "Można oczekiwać, że po odejściu od władzy partii Kaczyńskiego sytuacja na granicy polsko-białoruskiej stanie się mniej napięta, a przynajmniej zakończą się szaleńcze prowokacje ze strony polskiej związane z naruszeniami białoruskiej przestrzeni powietrznej". Tu należy podkreślić, że na Białorusi jakiekolwiek tezy puszczane w medialny obieg są kontrolowane przez Mińsk. To zresztą ułatwia prowadzenie polityki informacyjnej, kiedy można rzucać bezpardonowe oskarżenia względem przywódców innych państw w "białych rękawiczkach", bo przecież Aleksander Łukaszenka oficjalnie nie ma kontroli nad każdym wydawnictwem między Bugiem a Dnieprem. Oficjalnie, bo w czystość tych rękawiczek nikt zaznajomiony z tematem nie wierzy. Więc to co czytamy w białoruskich mediach, jest zbieżne z tym, jak wybory przyjął Mińsk. W Rosji bez zmian Podobnie jest w Rosji, gdzie jednak temperatura dyskusji o zmianach w naszym parlamencie jest o wiele niższa. Obecnie putinowscy propagandziści są o wiele bardziej zajęci konsekwentnym obrzucaniem błotem Ukrainy, opiewaniem nowego przyjaciela Rosji, prezydenta Chin, Xi Jinpinga, oraz konfliktem izraelsko-palestyńskim. Ale i tu można wyczuć żal w związku z obecnym politycznym kursem naszego kraju. "Najlepszym dowodem na to, że wynik tych wyborów nie przyniesie żadnej zmiany kierunku politycznego Warszawy względem Moskwy jest sposób prowadzenia kampanii przez wszystkie polskie partie, zarówno opozycyjne, jak i rządowe. Mianowicie najgorszą obelgą wobec przeciwnika było nazwanie go 'agentem Kremla', przy czym to określenie stosowali prawie wszyscy wobec wszystkich". To fragment audycji stacji radiowej Vesti FM, gdzie publicyści analizowali nie tylko wynik naszych wyborów, ale także przebieg kampanii, którą określili jako wyjątkowo brudną i brutalną. Między innymi dlatego, że oprócz wyżej wymienionych inwektyw stosowano także chwyty poniżej pasa jak "wyzywanie się od rudych i wypominanie starego kawalerstwa". Niemniej w kontekście polityki międzynarodowej uznano, że stworzenie rządu przez dotychczasową opozycję z Donaldem Tuskiem na czele pozwoli na nowe otwarcie w stosunkach z Unią Europejską, które rosyjscy publicyści określili jako "mocno napięte i dalekie od idealnych". Czytaj raport Wybory parlamentarne 2023 Wątpliwości na antenie wzbudziła kwestia polityki polsko-ukraińskiej, która także w trakcie wyborów mocno ucierpiała, co nad Wołgą spotkało się z gremialnym Schadenfreude. Tę kwestię pozostawiono otwartą, korzystając jednocześnie z okazji, by powiedzieć kilka cierpkich słów o prezydencie Ukrainy. Bo w rosyjskiej propagandzie każda okazja, by dołożyć Wołodymyrowi Zełenskiemu, jest dobra. Kończąc wątek polskich wyborów, publicyści byli jednak w 100 proc. zgodni w tym, że to, czego wynik głosowania w Polsce nie zmieni zupełnie, są złe stosunki Polski z Rosją. Zbieżny z tymi konkluzjami jest przekaz największej rosyjskiej bulwarówki, "Komsomolskiej Prawdy". W brukowcu możemy przeczytać, że w kontekście polityki wschodniej Zjednoczona Prawica oraz opozycja mają podobne poglądy. "Wynik tych wyborów Kremla nie grzeje ani nie ziębi, ponieważ większość sceny politycznej Polski przesiąknięta jest do cna rusofobią" - czytamy w Komsomolskiej Prawdzie. Jednocześnie gazeta "chwali" polskich polityków, że pierwszy raz od dawna nikt po ogłoszeniu wyników nie rzucił oskarżeń o rosyjską ingerencję w proces wyborczy w Polsce, co wcześniej, jak czytamy w prokremlowskiej bulwarówce, było "nagminne". I tutaj nie mogło się obyć bez wbicia szpilki Ukrainie. W artykule, niby na marginesie, przeczytamy, że Kijów z wielką nadzieją patrzył na wyniki głosowania w Polsce. Ale publicyści popularnej "Komsomołki" rozwiewają te nadzieje, bo ich zdaniem taryfa ulgowa Ukrainy wśród Polaków dawno się skończyła i to już się nie zmieni. Niezależnie od tego, kto przejmie w Warszawie władzę. Koalicja PiS i Platformy? A propos tego, kto ma tę władzę ostatecznie przejąć, bardzo ciekawą teorię przedstawił rosyjski organ medialny "Izwestija". Na jego łamach politolog Rosyjskiej Akademii Nauk Dmitrij Oficerow- Bielskij prognozuje, że w nowopowstałym rządzie możliwa jest koalicja... PiS i Platformy Obywatelskiej. Jego zdaniem ich konflikt to "teatr polityczny". Politolog wspomina przy tym początek lat dwutysięcznych, gdy współpraca tych partii miała miejsce. Jego zdaniem dowodem na możliwość powstania takiej koalicji jest nieujawnianie kompromitujących materiałów na siebie nawzajem podczas kampanii, bo "PiS już przed wyborami zrozumiał, że przyjdzie im porozumieć się z Tuskiem". W tym samym tekście "Izwestija" oddaje także głos Fiodorowi Łukjanowowi, prokremlowskiemu politologowi, który w obecnej politycznej rozgrywce nad Wisłą Rosji przypisuje rolę "zupełnie spokojnego i obojętnego obserwatora", ze względu na to, że "obecnie w Polsce Moskwa nie ma żadnych przyjaciół". I to ostatnie zdanie najlepiej podsumowuje opinie mediów głównego propagandowego nurtu zarówno na Białorusi jak i w Rosji. Propaganda tzw. ruskiego miru nie faworyzuje, przynajmniej w głównym dyskursie medialnym, żadnej partii obecnej w polskim parlamencie, uznając jednocześnie, że główne siły polityczne nad Wisłą są z definicji skażone rusofobią i niczego dobrego po Polsce ani Moskwa, ani Mińsk nie mogą się spodziewać. A to dla nas dobra wiadomość. Igor Sokołowski Czytaj także: Wybory 2023. Pełna lista nowych posłów Kogo desygnuje prezydent? Andrzej Duda zaprasza liderów opozycji na rozmowy Siergiej Szojgu straszy atakiem NATO. Pojawia się wątek Polski Wybory 2023: Dla kogo subwencja? Partie walczą o wielkie pieniądze