Gdy pracowałem w jednej z ważniejszych polskich redakcji liberalnych lubiłem się zakładać z koleżankami i kolegami załamującymi po roku 2015 ręce, że "następnych wolnych wyborów w Polsce już nie będzie". Zakładaliśmy się zwykle o butelkę wina. Okazuje się, że osiem lat później, w roku 2023 - po ośmiu latach rządów PiS - odbyły się jednak w Polsce wybory. Jak czytam i słyszę nierzadko ci sami koledzy uważają, że były to wybory wolne. A przynajmniej na tyle wolne, żeby preferowana przez nich strona mogła je wygrać. Wydaje mi się, że każdy sąd honorowy w tej sytuacji przyznałby mi jednak zwycięstwo w rzeczonych zakładach. Niestety, jak dotąd żaden z kolegów i żadna z koleżanek nie zadzwonili z przekazem: "wiesz, miałeś jednak rację, PiS nie zabił polskiej demokracji, przepraszamy, myliliśmy się. Wino możemy dostarczyć osobiście albo przesłać pocztą, co wolisz?". I myślę, że już chyba nie zadzwonią. Może to i lepiej, bo jeszcze bym się rozpił i tyle by z tego wyszło. Ale nie chodzi przecież tylko o czerwone, białe albo rose, których już - raczej - nie otrzymam. Kryje się tu poważniejszy problem. Oczywiście nie jestem szaleńcem i nie oczekuję, by demokratyczna polityka stała się sportem gentlemen'ów owładniętych duchem fair play. To oczywiste, że jako polityk, poseł, senator, minister albo pretendent do tych urzędów nie możesz powiedzieć "mea culpa, myliłem się" albo "niesłusznie miotałem te czy inne oskarżenia". Ale jednocześnie nie umiem tak zupełnie wyzbyć się oczekiwania, by pozostali uczestnicy naszej debaty publicznej mieli trochę więcej - jak by to ująć? - klasy, honoru albo zwykłej uczciwości. Albo przynajmniej by nieco mniej ochoczo powtarzali wygodne politykom spiny i przekazy. Rozumiem więc doskonale, dlaczego politycy dniem i nocą oskarżają swoich politycznych przeciwników o wszystkie zbrodnie świata: o nieudolność, głupotę, złodziejstwo albo zdradę stanu. I następnego dnia to samo i to samo bez oglądania się za siebie. Jednak nie wszyscy jesteśmy politykami. Pozostali uczestnicy debaty (publicyści, eksperci, komentatorzy) powinni raz na jakiś czas spojrzeć wstecz i ocenić czy przeróżne opinie, które podawali dalej, miały ręce i nogi. Czy może były tylko politycznym spinem albo zwyczajną histerią. Spójrzcie choćby na temat inflacji. Przez dwa lata dniem i nocą antyPiSowska część komentariatu wbijała wszystkim do głowy, że to jest tragedia i oczywista wina PiS-u. A w szczególności Adama Glapińskiego i Jarosława Kaczyńskiego osobiście. Każdy, kto próbował podejmować z takim dictum polemikę był natychmiast metkowany jako "PiSowiec" powtarzający partyjną propagandę. W efekcie do ogromnych połaci polskiego rynku medialnego (uprzednio wyczyszczonych z inaczej myślących) nie mógł trafić żaden kontrargument. Nie można było tam usłyszeć ani przeczytać o tym, że przyczyny wysokiej inflacji z lat 2021-2023 leżą jednak głównie poza Polską (ceny surowców, wojna na wschodzie, konsekwencji pandemii). A argument o tym, że podwyższona inflacja (do pewnego poziomu) nie jest wcale końcem świata natrafiał tylko na śmiech i szyderstwo. Mało tego. Jeszcze wczesną wiosną tego roku (gdy inflacja już spadała) antyPiSowscy zagończycy twierdzili, że "nie ma takich zjawisk w historii, by inflacja w pół roku spadła o 8-10 punktów procentowych" (nie wierzycie, że tak mówili, to posłuchajcie sobie dziewiątego odcinka "Drugiego śniadania Mellera" z marca 2023 roku, jest w sieci). Najnowsze dane pokazują, że inflacja faktycznie spadła i to nawet bardziej. Zresztą zgodnie z projekcjami NBP, z których tak lubili szydzić liberalni komentatorzy. W październiku wyniosła 6,5 proc. Czy ktoś powiedział: "no głupio wyszło, przepraszamy"? Bo ja jakoś nie słyszałem. Jednocześnie w mediach liberalnych dominuje już nowy przekaz. Będący dokładną odwrotnością tamtego sprzed miesięcy. O ile wtedy przyczyny wzrostu inflacji znajdowały się - zdaniem antyPiS-owców - wyłącznie w Polsce, tak teraz przyczyny spadku inflacji są wyłączenie POZA Polską. I znów każdy, kto próbuje na tę niekonsekwencję zwrócić uwagę i zaapelować o fundamentalną choćby spójność - z miejsca dostaje gębę "PiS-iora" powtarzającego partyjną propagandę. Nie była to niestety jednorazowa akcja. Ten mechanizm powtarza się wciąż i wciąż. Dziś powraca on pod postacią opowieści o "dziurze Morawieckiego". Zgodnie, z którą PiS zostawia po sobie - rzekomo - zrujnowane finanse publiczne. Twardych dowodów nie ma na to żadnych - dług publiczny liczony tak, jak się go liczyć powinno (i jak się go liczy w UE) czyli względem aktualnego PKB - jest w normie. Wynosi mniej niż 50 proc. Co oznacza, że jest niższy niż 10 lat temu w roku 2013 (wtedy wynosił 57 proc. PKB). Także w porównaniu z innymi krajami Unii powodów do obaw specjalnie nie widać - unijna średnia długu to dziś 80 proc. PKB. Z tym przekazem do pewnych mediów przebić się jednak nie sposób. Tam trwa bowiem kręcenie opowieści o "dziurze Morawieckiego". Akurat użytecznej teraz. A gdy za kilka miesięcy nie będzie już potrzebna, to po prostu przejdzie do innych spraw. Tak jak w temacie inflacji, która miała dziś już sięgać kilkudziesięciu procent. Albo o śmierci demokracji, która miała sprawić, że opozycja już nigdy większości mieć nie będzie. Ciężko w tych warunkach rozmawiać o wspólnych sprawach. A przecież rozmawiać trzeba, bo jesteśmy dużym demokratycznym krajem w środku Europy, a nie jakimś tam nie wiadomo czym...