Źle się dzieje z polską pracą
Nowy rok rozpoczął się od kolejnej zapowiedzi megazwolnień w strategicznych miejscach polskiej gospodarki. A zajęty niszczeniem demokratycznej opozycji rząd zachowuje się, jakby te wszystkie fakty i cyfry zgubiły mu się gdzieś w martwym punkcie lusterka wstecznego.
Osiem i pół tysiąca ludzi do zwolnienia z Poczty Polskiej. Nie tak dawno trzy tysiące pracowników zredukowanych przez zarząd PKP Cargo. Od stycznia zwolnienia grupowe w Siarkopolu, które - licząc z poprzednią dużą falą zwolnień - zmniejszają zatrudnienie czołowego polskiego producenta siarki w porównaniu z rokiem 2022 o jakieś 40 procent. I tak dalej, i tak dalej. Wygląda na to, że rok 2025 zaczyna się dla polskiej pracy jeszcze gorzej niż kończył 2024.
Rynek pracy na przestrzeni lat
A przecież już ten poprzedni przyniósł nam klimaty dawno niewidziane i nieco już - jak koszmar z przeszłości - zapomniane. Przez ostatnią dekadę przyzwyczailiśmy się przecież do tego, że sytuacja na polskim rynku pracy ulegała stałej poprawie.
Bezrobocie spadało (z 12 proc. w 2014 r do 3 proc. dziś), zatrudnienie rosło i rosły też płace realne (o jakieś 30 procent od roku 2015 - oczywiście już po uwzględnieniu inflacji z lat 2021-2023). Pamiętacie największe protesty świata pracy z czasów rządów PiS czyli strajk nauczycieli? Przypomnijmy, że chodziło w nim o to… że pensje rosną zbyt wolno. I że szybki wzrost płacy minimalnej sprawia, że "już nawet na kasie w markecie" zarobić można lepiej niż przy tablicy.
Postawmy tamte problemy polskiej pracy wobec tego walca, który idzie teraz. I porównajmy. Postulaty (rzecz jasna słuszne!) wzrostu wynagrodzeń kontra widmo utraty pracy w ogóle. Czujecie różnicę? Przecież jest zasadnicza. Ktoś powie, że tragedii nie ma. Bo przecież w warunkach niskiego - wciąż - bezrobocia zwolnieni z Poczty czy z PKP szybko znajdą nową robotę. A skąd ta pewność? Wygodnie głosić takie rzeczy z pozycji młodego i zatrudnionego mieszczucha z Warszawy albo Poznania.
Ale sytuacja inaczej wygląda już przecież choćby w powiecie staszowskim albo puławskim. Tam redukcje w dużym zakładzie przemysłowym albo utrata pewnego zatrudnienia u dobrego państwowego pracodawcy to problem strukturalny.
Pachnący na powrót latami 90-tymi i pierwszą dekadą XXI wieku, gdy brak roboty uczynił z "Polski mniejszych miejscowości" prawdziwą "ziemię jałową", z której każdy ucieka jeśli tylko może. Ostatnie 10 lat to było jedno wielkie odkręcania tamtej traumy. Poprawa jakości życia i w ogóle przekonywanie, że życie jest w Staszowie, Zawierciu albo Włocławku - a nie tylko w Warszawie, Wrocławiu albo innym Dublinie czy Aberdeen. A teraz co? Ma być tak, jak było?
Ale jeszcze jedno słowo do tych, co machając danymi GUS o niskim (wciąż jeszcze) bezrobociu będą nam wmawiali, że problem jest zmyślony. Czy w ogóle wiecie jak działają statystyki bezrobocia? Otóż działają tak, że bezrobocie zaczyna rosnąć jak ludzie zaczynają się masowo rejestrować w urzędach pracy. Do tego momentu ich widać i władza może się cieszyć, że "byczo jest". Ale problem ludzi bez roboty nie znika.
Najpierw są odprawy. Potem szukanie zatrudnienia albo próby samozatrudnienia. Jeszcze potem salwowanie się oszczędnościami. Owszem, niektórzy znajdą robotę. Najpewniej słabiej płatną i mniej pewną (najpewniej już na śmieciówce). Słowem - to co się od roku w polskiej pracy dzieje zobaczymy w statystykach z pewnym opóźnieniem - może za rok, może za półtora. Bo tak działa gospodarka. Wtedy jednak na przeciwdziałanie będzie za późno. Bo negatywne procesy na rynku pracy się kumulują. A potem uderzają ze zdwojoną siłą. Ale wtedy już jest po zawodach.
Odpowiedzialność za sytuacje
Kto winien? Zawieśmy to pytanie na chwilę. Powiedzmy najpierw, co w obecnym stanie rzeczy niepokoi najbardziej. Otóż niepokoi ewidentna bierność obecnej władzy. Rząd Donalda Tuska zachowuje się, jakby te wszystkie fakty i cyfry dotyczące zwolnień grupowych, zgubiły się gdzieś w martwym punkcie ich lusterka wstecznego. Nie ma o nich mowy.
Polityczni gladiatorzy obecnej władzy zajęci są w innych miejscach. Donald Tusk rozlicza PiS, Szymon Hołownia żyje wyborami prezydenckimi, Włodzimierz Czarzasty kwaśnieje z braku znaczenia. Nawet ministrowie wyspecjalizowani w sprawach pracy, płacy i gospodarki średnio się do tematu garną. A z resztą byliby w tym bardzo mało wiarygodni ponieważ tak się składa, że zwolnienia na Poczcie czy w PKP Cargo przeprowadzają zarządy nominowane przez… ich własny rząd.
Mamy więc kryzys polskiej pracy, który - w ogromnym stopniu - wywołany został przez obecną władzę na jej własne życzenie. Polityka gospodarcza gabinetu Tuska - i to pomimo wszystkich ozdobników i zapewnień, że "odrobiliśmy lekcję z przeszłości" - jest jednak zaskakująco liberalna. To znaczy nastawiona na cięcia i redukcje oraz pełna wiary w zbawienną logikę praw rynku.
Przykładanie takich założeń do działania instytucji pracujących na rzecz dobra wspólnego (Poczta Polska) albo do spółek strategicznych (PKP Cargo) skończy się jednak ich anihilacją. Inaczej być nie może ponieważ są to przedsięwzięcia o znaczeniu wykraczającym poza rynkową logikę.
I to jest fundamentalna zmiana w porównaniu z dekadą ubiegłą, gdy mieliśmy rząd antyliberalny - czyli taki, który nie chciał wszystkiego urynkowić. Wiedząc, że "zysk operacyjny" albo "satysfakcja klienta" to tylko elementy szerszej układanki, która zwie się społeczeństwo. I nawet jak nie umiał zrobić wszystkiego, co sobie założył, to przynajmniej kierunek obierał odmienny. Inne miał tzw. "KPI-e" jak się zwykło mówić dziś w slangu korpo.
I tu dochodzimy do strategicznego wyboru. Jakiego chcemy rządu? Liberalnego czy nieliberalnego? To ważne pytanie. Znów widać, jak bardzo ważne.
Rafał Woś
-----
Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!