A jednak PR-owcy obozu władzy sprzedali ten powrót inflacji w Polsce do poziomów z połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku jako sukces ("osiągnęliśmy szczyt, teraz będzie spadać!"). Adam Glapiński w swoim niekończącym się paśmie pomyłek zapowiada, że jeszcze w tym roku wrócimy do jednocyfrowego wzrostu drożyzny, co wobec fiskalnej polityki rządu w roku wyborczym jest niemożliwe. Jednocześnie władza tryumfalnie ogłasza jako swój sukces 15-procentowy wzrost średniej pensji, co przy 18,4-proc. inflacji oznacza spadek dochodów realnych. Podobnie z emeryturami, podobnie z wszelkimi możliwymi osłonami i nadzwyczajnymi darami wyborczego roku. W doniesieniach państwowych mediów żongluje się danymi o wzroście produkcji liczonym w cenach bieżących (bez inflacji), co również ma ukryć spadek aktywności polskiej gospodarki. Także różnica pomiędzy wysokością stóp procentowych (najważniejszym narzędziem, jakim władza może się posłużyć do zwalczania inflacji) zamrożonych od wielu miesięcy decyzją Glapińskiego i Kaczyńskiego, a poziomem inflacji jest w Polsce znów o połowę wyższa, niż średnio w całej UE i w całej Europie. Gorszą od nas dyscyplinę fiskalną ma Turcja, ale w tym obszarze nawet PiS nie chciałoby się chwalić "drugą Ankarą" nad Wisłą. Proporcja pomiędzy wysokością inflacji w Polsce, a średnią inflacją w Unii i całej Europie, proporcja pomiędzy różnicą wysokości stóp procentowych i inflacji w Polsce, a średnim poziomem tej różnicy w Unii i całej Europie, pokazują, że winny nie jest tylko Putin czy covid. Sankcje i covid przejechały przez cały nasz kontynent jak walec, a różnica pozostaje i kłuje w oczy. Nasza władza ma wysoką inflację, bo w roku wyborczym chce ją mieć. Dlaczego? Na to pytanie odpowiadają inne "empiryczne dane", przeprowadzony przez UCE Reaserch dla Business Insider Polska sondaż dotyczący "indeksu priorytetów wyborczych" Polaków. Na pierwszym miejscu jest faktycznie "inflacja, drożyzna", czyli coś, co mogłoby notowania obozu władzy obniżyć. Jednak drugie i trzecie miejsce zajmują odpowiedzi dotyczące "ochrony przed drożyzną" (na drugim "ochrona przed drożyzną w sklepach", na trzecim "ochrona przed wzrostem cen energii elektrycznej i paliw"). Taki układ priorytetów wyborczych pozwala rządzącym patrzeć na wzrost cen spokojnie. PR-owcy władzy zajmą się przerzucaniem odpowiedzialności za drożyznę na Rosjan, na Unię Europejską, na "Tuska, który rządził Polskę przed osiem lat" (osiem lat temu), podczas gdy wszystkie dopłaty, żonglowanie wysokością podatków i cen (np. utrzymywanie przez Orlen wysokich cen paliw i marż przez większą część 2022 roku, żeby z fanfarami obniżyć je wraz z początkiem wyborczego roku), wszystko to ma iść na konto władzy, która dla części elektoratu (dla wyborców Zjednoczonej Prawicy na pewno) staje się kimś w rodzaju bohatera najlepszego być może kawałka Depeche Mode "Personal Jesus" (polecam szczególnie w wykonaniu Johnny Casha), "kimś kto słucha Twych modlitw, kimś kto się o Ciebie troszczy... podnieś słuchawkę, a uczynię Cię wyznawcą... sięgnij i uwierz!". Pewien typ wyborcy tak traktuje władzę, takie ma wobec niej oczekiwania, a zatem tak jest przez nią obsługiwany. Oczywiście cały problem w tym, że ów "Personal Jesus" Zjednoczonej Prawicy nieporównanie bardziej "troszczy się" o Obajtka i jego pałace, o Bielana i jego ludzi, o rodziny i politycznych klientów działaczy partii władzy, wszystkich jej odmian i frakcji. 500 plus dla ludu osłania sto tysięcy plus, milion plus, a czasami nawet 55 milionów plus dla szczególnie wtajemniczonych i najbliższych "osobistemu Jezusowi" wyznawców. Populistyczna "ekonomia polityczna" zawsze najbardziej uderza w klasę średnią, zawsze najbardziej uderza w tych, którzy tworzą bogactwo narodu. Dowodem na to jest obniżający się przez cały okres rządów Zjednoczonej Prawicy udział polskich inwestycji prywatnych w tworzeniu polskiego PKB. Populistyczna "ekonomia polityczna" spłaszcza strukturę dochodową (w tym miejscu wiwaty partii Razem i towarzyszących jej publicystów), a raczej spłaszczałaby, gdyby nie jednoczesne tworzenie się politycznej oligarchii. I tu pojawia się ciekawe pytanie: kiedy nową oligarchię wywodząca się z PiS, Solidarnej Polski, Partii Republikańskiej... ten "model gospodarczy" zacznie uwierać? Na razie ludzie, którzy w ciągu ośmiu lat awansowali od zera do milionera nie narzekają. Rozumieją konieczność politycznej osłony, jaką daje im "ratowanie ludu przed inflacją", którą się samemu napędza. Kiedyś jednak ci ludzie mogą zapomnieć, skąd się wzięli; że wyfrunęli z głowy Jarosława Kaczyńskiego jak Atena z głowy Zeusa, wyroili się na polską gospodarkę i państwo z arbitralnej woli lidera partii rządzącej. Na razie jednak podnoszenie pensji minimalnej i naste emerytury dla najbiedniejszych politycznie osłaniają zarobki i premie najbogatszych. W proporcji 1 do 10, czasem nawet 1 do 100. To jest filozofia polityczna populizmu. Kreuj inflację i broń przed inflacją, kreuj nędzę i broń przed nędzą, a będziesz rządził wiecznie. W Wenezueli autorytarna władza osłaniana "obroną najbiedniejszych przed inflacją i nędzą", które sama kreuje, funkcjonowała aż do śmierci tamtejszej gospodarki i społeczeństwa. Funkcjonuje też po ich śmierci. Podobnie na Kubie. Te zakażone grzybem populizmu zombies (parafraza za "The Last of Us") wciąż chodzą i gryzą, mimo że dawno umarły. Polskę przed losem Wenezueli i Kuby wciąż chroni globalny wolnorynkowy kapitalizm, na którym najbardziej nawet etatystyczna władza może długo żerować. Jesteśmy częścią Unii, jesteśmy częścią kapitalistycznej wymiany towarowo-pieniężnej. Nie chodzi tu wyłącznie, a nawet nie przede wszystkim o transfery unijnych pieniędzy, chodzi o uczestnictwo w unijnym i globalnym rynku. Kiedy nastąpi wyczerpanie rezerw przechwytywanych przez partię rządzącą? Może nie nastąpi, może pomogą niemieckie montownie, które z pompą otwiera antyniemiecki rząd, może pomogą prywatne firmy pracujące na eksport i dożynane, ale wciąż nie dorżnięte przez nowe podatkowe pomysły. Może globalny kapitalizm obroni i utrzyma narodowy etatyzm. Sam jestem rozdarty. Nie chciałbym, żeby Polska zbankrutowała, bo jestem Polakiem i bankructwo mojego państwa będzie moim bankructwem. Nie jestem libertarianinem, żeby wierzyć, że państwo zawali się wokół mnie, a mnie to nie dotknie, będę raczej miał ubaw jako kibic Apokalipsy, patrzący na nią z własnego tarasu czy bunkra z piwkiem w ręku. Jednocześnie nie chciałbym, żeby rozwój mojej ojczyzny był hamowany, jej rezerwy i zasoby przechwytywane przez "przyjaciół ludu". Patrzę, gadam, choć nie mam wrażenia, żeby to cokolwiek zmieniało, żebym na cokolwiek miał wpływ.