Były i być może przyszły prezydent USA Donald Trump niemal ginie w zamachu. W Polsce organizuje się spektakl wywlekania z mieszkania posła Marcina Romanowskiego, ale okazuje się, że ma on dodatkowy immunitet - Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy. Trudno mówić o politycznych wakacjach. Jednak w necie mamy też inny temat elektryzujący zarówno autorów portali jak i masy internautów. Dotyczy on języka. Oto profesor Jerzy Bralczyk wypowiedział się w programie telewizyjnym "100 pytań do" na temat słów, jakimi należy opisywać śmierć psa. Znany i modny językoznawca zaznaczył swój dystans wobec formułki "pies umarł". "Nie pasuje mi, tak samo jak nie pasuje mi adoptowanie zwierząt. Jednak co ludzkie, to ludzkie. Jestem starym człowiekiem i preferuję te tradycyjne formuły i sposób myślenia. Nawet mówienie, że choćby najulubieńszy pies umarł, będzie dla mnie obce. Nie, pies niestety zdechł" - podkreślił, zaznaczając, że bardzo lubi zwierzęta. Dopytywany dlaczego nie można powiedzieć, że pies umarł, profesor odrzekł: "A dlaczego zwierzę żre, ma mordę czy paszczę, sierść, a nie włosy?". Z miłości do zwierząt Dawno nie widziałem takiej fali emocji w reakcji na tak błahe stwierdzenie. Oto głos byłego naczelnego "Wprost" Marcina Dzierżanowskiego. "Burza, którą wywołały słowa prof. Bralczyka o zdychaniu psów, wynika z niezrozumienia prostego faktu. Wszyscy na ogół przyjmują, że rzeczywistość odciska piętno na języku, ale znacznie trudniej nam zrozumieć, że także język kształtuje rzeczywistość". I dalej: "Prof. Jerzy Bralczyk ma prawo mówić o psach, jak chce. Ale nie ma powodu, żeby swoimi językowymi przyzwyczajeniami meblował nam społeczną rzeczywistość. Podobnie rzecz się miała z wypowiedziami prof. Jana Miodka, który (z językoznawczego punktu widzenia zapewne słusznie) tłumaczył niedawno, że język śląski nie jest odrębnym językiem". Na czym ma polegać owo "meblowanie rzeczywistości"? Zdawałoby się, że zapytany uczony po prostu przedstawił swój pogląd. Nota bene prof. Bralczyk także, nie tylko prof. Miodek, był zdania, że śląska "godka" nie jest oddzielnym językiem, a odmianą polskiego. Tamta opinia miała praktyczne znaczenie, bo była przyczynkiem do dyskusji o projekcie ustawy, który dekretował nienaukowe stanowisko, mogące być podstawą dla rozmaitych decyzji. Opinia na temat psa to czysto akademicka wymiana myśli. Dzierżanowski nie poprzestał na polemice z samym poglądem. On wydał wyrok. "Powiedzmy sobie wprost: dyskusja nad uznaniem języka śląskiego za język regionalny czy rozmowa nad społecznym statusem psów nie ma nic wspólnego z językoznawstwem. I w tych debatach profesorowie Bralczyk i Miodek są takimi samymi autorytetami, jak każdy z nas. Ich głosu możemy słuchać, ale bynajmniej nie musimy traktować zbyt poważnie. Inna sprawa, że po jego ostatnich wypowiedziach (także na temat feminatywów) raczej nie chciałoby mi się już słuchać jego sławetnych występów z rozważaniami o języku". Te emocje w innych głosach znalazły bardziej konkretne uzasadnienie - doświadczenia polemistów z własnymi psami. Przemysław Wiszniewski już w tytule nazwał Bralczyka "dziadersem". Po czym zafundował czytelnikom wywód: "Według profesora pies ma zdychać, a nie umierać, co wolno jedynie ludziom. A przecież drzewa umierają, nie zdychają. Podobnie domy i idee. Wszystko przemija i wszystko czeka śmierć. Po cóż więc owa pogarda dla psów? (...). Towarzyszyłem powolnemu umieraniu mojej suni, Pumie w ciężkiej chorobie. Sporego bezwładnego psa nosiłem na rękach do weterynarza i patrzyłem bezradnie, jak gaśnie i odchodzi. Kiedy byłem mały, wpojono mi, że poza człowiekiem wszystko inne zdycha. To jedynie gry językowe. Niezależnie od tego, jak to nazwiemy. Z szacunkiem czy bez. Z poczuciem wyższości, czy bez, choć patrząc w oczy umierającemu psu nigdy nie powiesz jednak, że on zdycha". Dalej autor tej polemiki orzekł, że profesor może być autorytetem językowym, ale nie obyczajowym czy etycznym. Spór o słowo powiązał ze stosunkiem do zwierząt. "Chcąc szacunku do siebie nawzajem, musimy respektować poszanowanie zwierząt, gdyż wywodzimy się od małp. Dehumanizacja wiedzie, jak wiemy, do zbrodni, dlatego warto humanizować zwierzęta. Może wówczas nie znajdzie się żaden kolejny zwyrodnialec, któremu przyjdzie do głowy wlec psa za pędzącym samochodem". "Mój pies umarł, a nie zdechł. Profesorze Bralczyk, czas przestać być 'staromodnym'" - ogłosiła z kolei już w leadzie Klaudia Zawistowska, autorka artykułu dla naTemat.pl. Zaraz dodała, że jej ratlerek Oskar nie mógł zdechnąć, skoro był pełnoprawnym członkiem rodziny. I dalej: "Słowa powstały po to, żeby odzwierciedlać rzeczywistość, pomóc w opisaniu i wyrażeniu emocji. Tak, jak zmieniamy się my, tak samo zmienia się język. (...). Od lat podziwiam Pana swobodę w wyrażaniu myśli, mistrzowskie posługiwanie się słowem, ale może do tej wirtuozerii czas dopuścić emocje? I to nie tylko swoje, ale również innych. Więc może przyszedł dobry moment, żeby pogodzić się z tym, że prywatne przekonania to jedno, a ewolucja słowa w świadomości coraz większej części społeczeństwa to sygnał, że trzeba zaktualizować słownik?" "Czuliśmy się od zwierząt lepsi, znaleźliśmy więc określenie inne, pogardliwe. Ale to już nie te czasy" - napisał w mediach społecznościowych aktywista gejowski Damian Maliszewski. Organizacja "Viva!" cytowała zaś słowa innego językoznawcy, prof. Mirosława Bańki: "w języku widać liczne dowody na postrzeganie zwierząt jako gorszego rodzaju stworzeń". Pies w roli człowieka? Zaczęło się od wymiany informacji o tym, co kto sądzi. I nagle dochodzimy do poważnego sporu ideowego, a nawet ocierającego się o politykę, w tle pojawia się bowiem nawet i prawna ochrona zwierząt. Warto zauważyć, że jego wagę doceniono po różnych stronach - stąd odmienne głosy. Oto głos z konserwatywnego portalu "Opoka" też uznającego, że to spór o idee: "Skoro pies 'umarł', tak jak człowiek, to jego śmierć znaczy tyle samo, co śmierć człowieka. Jeżeli kot został 'adoptowany', to widocznie jest tak samo wartościowy, jak dziecko i tak samo jak ono jest członkiem rodziny". I dalej: "Nic ująć, a dodać do słów prof. Bańki można jedynie to, że takie postrzeganie jest słuszne. Zwierzęta są gorszym rodzajem stworzeń niż obdarzeni nieśmiertelną duszą ludzie. Dlatego człowiek jest osobą i niezależnie od sytuacji ma swoją godność, a zwierzęta można zabijać dla mięsa czy futra. Zmiana językowa, do której odniósł się Jerzy Bralczyk to u swego źródła zmiana systemu wartości. Skoro pies 'umarł', tak jak człowiek, to jego śmierć znaczy tyle samo, co śmierć człowieka. Jeżeli kot został 'adoptowany', to widocznie jest tak samo wartościowy, jak dziecko i tak samo jak ono jest członkiem rodziny". Że stawką w tej dyskusji jest fundamentalny spór o model życia, o jego priorytety, zdają się potwierdzać przynajmniej niektóre głosy oburzonych. Oto tytuł tekstu Mileny Zawiślinskiej z portalu "Kobieta Onet.pl": "Mam dwóch psynów i jestem z tego dumna. Panie prof. Bralczyku, opowiem panu o psiacierzyństwie". Liberalne media o dłuższego czasu dają przestrzeń do zachwalania ludzi, którzy zamiast dzieci fundują sobie namiastkę życia rodzinnego, traktując zwierzęta domowe jako swoje potomstwo. Oni sami opowiadają o swoich wyborach, albo są przedstawiani jako pionierzy nowego modelu życia. Jedni to ogłaszają z dumą, inni uznają za szkodliwe dziwactwo. Ale żeby nie było za prosto, te podziały przekraczają niekiedy ideowe granice. W gąszczu internetowych wypowiedzi znalazłem też głosy niewątpliwych konserwatystów, którzy uznali, że Bralczyk boleśnie dotknął ich uczucia wobec domowych ulubieńców. Ci ulubieńcy niekoniecznie zastępują im dzieci. I co z takim sentymentem począć? Można by odpowiedzieć, że nic. Niech każdy mówi, jak zechce. To nie jest przecież kwestia formalnej poprawności ortograficznej czy gramatycznej, a różnych wrażliwości, z pewnością po części będących również następstwem różnic pokoleniowych. Ale i indywidualnych cech. Sam nie miałem nigdy domowego zwierzęcia. Ale nie wykluczam, że ulubione psy moich przyjaciół dla mnie również "umierały", a nie "zdychały". A może "odchodziły"? Zarazem trudno mi zaprzeczyć, że ta zmiana może prowadzić do zrównywania dzieci z domowymi zwierzętami. Że konsekwencją może być naiwna antropomorfizacja psów czy kotów. To kwestia przemian obyczajowych, które każdy ma prawo oceniać, jak chce. Dlatego wychowywanie zasłużonego językoznawcy wyzwiskami typu "dziaders" nie może mnie nie razić. Na razie językoznawca znalazł trochę obrońców po lewej czy liberalnej stronie. Jednak chór oburzonych zafundował mu coś w rodzaju nagonki. Bralczyk nie ogłosił, że chce kogoś w tej akurat sprawie do czegokolwiek przymuszać. A jednak spotkał się z besztaniem. Z konkluzją, że już nie warto słuchać jego opinii, bo się z nimi nie zgadzamy. Nie warto słuchać choćby z ciekawości. Choćby z poszanowania dla różnorodności. Na takich początkowo niby subtelnych, potem coraz bardziej natrętnych formach przymusu polega polityczna poprawność. Często nie egzekwowana przepisami prawa, ale coraz mocniej wymuszana, choćby przez dysponentów mediów. To dotyczy choćby owych przywoływanych feminatywów, wobec których Bralczyk też ośmielił się być sceptyczny, kiedy to "gościni" czy "ministra" staje się nagle formułką obowiązkową. Zresztą nie tylko ich, kłaniają się "osoby partnerskie" czy "osoby aktorskie" (koncept byłej dyrektorki Teatru Dramatycznego Moniki Strzępki). Ludzka twórczość mająca obsłużyć tempo przemian cywilizacyjnych zapewne nie ma granic. Prawda, język się zmienia. Tyle że jeśli zmienia się w następstwie presji, czasem motywowanej ideologią, może to prowadzić do dyskomfortów i nieporozumień. Teoretycznie to prof. Bralczyk przywoływany jest jako ekspert mówiący nam, jak mamy mówić. Ale to jego oponenci wierzą w sens uniformizacji języka. Mają sporo racji zauważając, że język zmienia rzeczywistość. Kierują się akurat w tym przypadku szlachetnymi odruchami, bo miłość do zwierząt jest szlachetna. A jednak ich pasja społecznych inżynierów mnie niepokoi. Czy tylko stąd ten niepokój, że mnie też można nazwać "dziadersem"? Piotr Zaremba