Dlaczego Prigożyn żyje? Gdy 24 czerwca z Rosji płynęły informacje na temat rebelii Grupy Wagnera, przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Co to za spektakl medialny? Czyżby ktoś z kanału "Rossija 1" przeszarżował z kreatywnością? Tak czy inaczej, jeszcze dzień wcześniej jakikolwiek bunt wobec prezydenta Rosji wydawał się nie do pomyślenia. A tymczasem proszę bardzo: były współpracownik Putina zajął Rostów nad Donem, po czym w zasadzie nie niepokojony ruszył na stolicę. Normalni wojskowi ponoć wcale nie palili się do bratobójczej walki. Co gorsza dla Kremla, Prigożyna entuzjastycznie witali obywatele. Dopiero teraz przyznano, że w starciu armii z wagnerowcami były ofiary śmiertelne. Dopiero, gdy białoruski dyktator wyciągnął rękę do zbuntowanego watażki, konflikt chwilowo zażegnano. Nikt nie spodziewa się, że Prigożyn spokojnie doczeka do emerytury na Białorusi. Być może zresztą ktoś już gotuje dla niego w samowarze herbatkę z nowiczokiem. Tuszowanie wypadków z 24 czerwca jednak nic nie da. Fakt, że lider Grupy Wagnera wyszedł ze starcia cało, podmywa legitymizację reżymu prezydenta Putina. Skoro trudno mówić o wolnych wyborach w Rosji, ustrój musi utrzymać się na innych podstawach: propagandy, przemocy, korupcji. Tymczasem w sobotę prezydent Putin zawarł z Prigożynem coś w rodzaju porozumienia, które - o, dziwo - było (nieomal) publiczne i zostało dotrzymane. Jak się wydaje, powaga urzędu Putina zależy od tego, jak szybko łez padół opuści ten, którego określił "zdrajcą". Skoczcie po popcorn Po drugiej stronie frontu ukraińskie media społecznościowe radowały się z rebelii. Zachęcano do robienia sobie popcornu. Wygodnego rozsiadania przed ekranami i oglądania, jak Rosjanie sami skaczą sobie do gardeł. Oby jak najdłużej. W Polsce czy krajach nadbałtyckich podobnie początkowe niedowierzanie stopniowo przechodziło w euforię. W mediach społecznościowych życzono prezydentowi Putinowi jak najgorzej. W sobotę scenariusze krwawej wojny domowej czy rozpadu Rosji nie martwiły niemal nikogo. "Wszystko, co kruszy ten reżim, jest dobre" - wielu polskich internautów chyba powtarzało po cichu te słowa za Michaiłem Chodorkowskim. I tu warto podkreślić, że nie wszyscy ulegli temu porywowi uczuć do Rosji. "Jeśli Rosja upadnie, my znajdziemy się pod gruzami, wszyscy zginiemy" - dramatycznie oznajmił Alaksandr Łukaszenka. W telewizji rosyjskiej, jeśli w ogóle mówiono o sprawie, to w minorowych tonach. Niesławny "Wieczór z Władimirem Sołowiowem" (Rossija 1) zaczął się od lamentowania gospodarza, że "to był straszny dzień" (później propagandzista zagrzmiał pod adresem wagnerowców: "I co oni robią? Ruszają, ale nie na Kijów, nie na Lwów, nie na Warszawę, ale na Moskwę!"). To poniekąd oczywiste, że ręce załamywali sojusznicy prezydenta Putina, a w pierwszej kolejności białoruski dyktator, jednak nie tylko oni. Kogo martwi niestabilna Rosja? Podobne w gruncie rzeczy obawy, choć odmiennie motywowane, słychać było na Zachodzie. Po tym, jak prezydent Joe Biden odciął się od ewentualnych zarzutów o sianie zamętu w Rosji - popłynęły głosy o zaniepokojeniu sytuacją w Rosji, choćby ze strony Johna Kirby. W Europie Josep Borrell oświadczył, że rozchwianie Rosji jest dla nas niebezpieczne, oczywiście biorąc pod uwagę nuklearny arsenał Moskwy. Niespokojny wydawał się szef brytyjskiej armii. Generał Patrick Sanders oświadczył dyplomatycznie, że niestabilność polityczna Rosji może uczynić ją bardziej niebezpieczną dla Zachodu: "Rozpadająca się Rosja raczej nie będzie dobrą rzeczą". Oczami wyobraźni liderzy państw Zachodu widzieli chaos wojny domowej. Analityk z "The Economist" snuł wizję, jak to broń jądrowa trafia w niepowołane ręce. Uaktywniają się inni watażkowie, pokroju nieobliczalnego Kadyrowa. Wreszcie z Rosji rusza na Zachodnią Europę ogromna fala uchodźców. Reakcje Waszyngtonu czy Londynu, jak widać, nie przecinają się całkowicie z naszymi emocjami. Prezydent Stanów Zjednoczonych wyraża obawy związane z użyciem broni jądrowej. My, Polacy, wydajemy się nie brać tego zagrożenia pod uwagę. W każdym razie nie dość serio, chociaż mamy Kaliningrad z Iskanderami pod nosem. W takich chwilach znów sobie przypominamy, że realizm geopolityczny nawet wśród sojuszników z NATO niejedno ma imię. I niekoniecznie odrzuca emocje. Z historycznych powodów nie jesteśmy skłonni żałować żadnych sąsiednich imperiów. To ich upadek przyniósł nam niepodległość, dawniej, w 1918 oraz, niedawno, w 1989. W gruncie rzeczy niepowodzenia Moskwy traktujemy jak własne gwarancje bezpieczeństwa. Im gorzej wiedzie się Rosji, tym bezpieczniej my się czujemy. To nam podpowiada doświadczenie historyczne. Inna sprawa, czy podpowiada nam słusznie w dobie broni jądrowej? Odpowiedź na to pytanie pozostawiamy w zawieszeniu. Chyba także z poczucia braku wpływu na ten akurat bieg spraw. I właśnie dlatego w sobotę część z nas chyba rzeczywiście miała ochotę sięgnąć po popcorn, wyglądając jakiejś nowej "wielkiej smuty".