Pierwszy, oficjalny cel wizyty prezydenta Andrzeja Dudy w Stanach Zjednoczonych, spotkanie z sekretarzem generalnym ONZ, nie wzbudził zainteresowania. Za to prywatne spotkanie z Donaldem Trumpem musiało podkręcić publikę. Zareagowano w stylu, w jakim rozmawia się w polskiej polityce o wszystkim. Oburzing, tym razem bez Tuska Przemówili harcownicy. - Polska w dużym stopniu zależy od administracji Joe Bidena, to oburzające, że prezydent Andrzej Duda decyduje się na spotkanie z Donaldem Trumpem - ogłaszał w Polsat News minister sportu i turystyki Sławomir Nitras. I dalej: - Mi się w głowie w ogóle nie mieści, że prezydent Duda się na coś takiego decyduje, bo to nawet nie chodzi już o mieszanie się w wewnętrzne sprawy amerykańskie, po prostu nie przystoi pewne zachowanie, zresztą Trump robił to samo, spotykał się z Dudą w trakcie kampanii w Polsce. (...). Departament Stanu zachowuje kulturę, klasę, pokazuje pewien poziom należny dyplomacji, obawiam się, że pan Duda i to całe jego zaplecze polityczne z panem Mastalerkiem na czele po prostu nie dorasta do tej funkcji, którą pełnią, to jest oburzające moim zdaniem. To był zwyczajny, jak w każdej takiej kontrowersji, partyjny chór platformersów. - Duża niezręczność, prezydent nie ma prywatnych spotkań - pouczała do kamery marszałek Senatu Małgorzata Kidawa-Błońska. Zdarzały się też wypowiedzi bardziej wycieniowane. Senator, niegdyś jeden z liderów Platformy Obywatelskiej, Grzegorz Schetyna chciał, aby oceniać to spotkanie po owocach. Gdyby Andrzej Duda przekonał za pośrednictwem Trumpa republikanów z Kongresu do odblokowania wsparcia wojskowego dla Ukrainy, byłoby warto. Paradoks polega na tym, że republikański spiker Izby Reprezentantów Mike Johnson, wbrew izolacjonistom z własnej partii, dał sygnał do takiego odblokowania chyba nie pod wpływem Trumpa, a na pewno nie po perswazjach Dudy. Chór brzmiał, z wyjątkami, jak wyćwiczony partyjnymi przekazami dnia. Czy tak było jednak w istocie. Tradycyjnie na platformie X głos zabrał premier Tusk. Zasugerował, że wyprawę Dudy do Trumpa poprzedzały jakieś kontakty rządowego centrum z głową państwa. "Ufam, że Prezydent w czasie nowojorskiego spotkania skorzystał z rekomendacji polskiego rządu i przedstawił polski punkt widzenia na kwestie bezpieczeństwa. W tych sprawach trzeba nam maksimum zgody i minimum kontrowersji. Nawet jeśli wybieramy różnych rozmówców." - to zabrzmiało niemal jak błogosławieństwo. My rozmawiamy z jedną stroną amerykańskiej polityki, wy z drugą, tak to można byłoby odczytać. Powiedziałbym, że ten komentarz wygląda bardzo państwowotwórczo i pragmatycznie. Możliwe, że Tusk naprawdę na moment zapomniał o krajowej polityce na rzecz polskiej racji stanu. Możliwe też, że przy okazji próbował trochę zejść z linii strzału opozycji, przecież sam niedawno wdał się w besztanie amerykańskich republikanów, że nie chcą pomóc Ukrainie i sprzeniewierzają się w ten sposób dziedzictwu Ronalda Reagana. Próbował też piętnować Trumpa za wypowiedzi o winie państw NATO, które nie wydają wystarczających sum na obronność. Wręcz rozliczał prezydenta i PiS z sympatii do tej strony amerykańskiej sceny. Jeśli dziś jego koledzy szczypią Dudę za to, że podobno wtrąca się w amerykańską kampanię, to takie oskarżenie można by z łatwością odwrócić. Mamy więc tym razem Tuska wstrzemięźliwego i elastycznego. Choć skądinąd, na ile go znam, nie zdziwiłbym się, gdyby sam zarezerwował sobie taką rolę, ale swoich kolegów zachęcał do antyprezydenckiego "oburzingu". Z partyjnego tonu wyłamał się też wiceminister spraw zagranicznych z Polski 2050 Paweł Zalewski, skądinąd do roku 2011 polityk PiS. On wprost wyłożył filozofię grania na różnych fortepianach, jego zdaniem zgodną z naturą dyplomacji. Formalnie rzecz biorąc prezydent się do niej stosuje. Dopiero co był przecież, wraz z premierem Tuskiem, gościem Joe Bidena. Za dużo przyjaźni? Jestem co do zasady tego samego zdania co Paweł Zalewski. A jednak szczegóły tej wyprawy prezydenta Dudy budzą moje wątpliwości. Nie znam naturalnie treści jego nadprogramowo długiej, bo dwuipółgodzinnej rozmowy z Trumpem. Możliwe, że przemawiał nie tylko na rzecz mocniejszego wpierania bezpieczeństwa Polski, ale też przekonywał amerykańskiego polityka do twardego obstawania za interesem Ukrainy. Takie są jego przekonania i jego emocje. Rozumiem, że przyjmował uśmiechami Trumpowe komplementy i serdeczności. Czy powinien jednak powtarzać, ustami własnymi, i swojego ministra Wojciecha Kolarskiego, tak wiele razy refren o osobistej przyjaźni z amerykańskim politykiem. To już trochę coś więcej niż gra na kolejnym fortepianie. Oczywiście polski prezydent może wierzyć, że Trump wygra wybory. Ale przecież, choć wiele na to wskazuje, pewności nie ma. A jeśli w Białym Domu pozostanie demokrata? Te paroksyzmy wzajemnej czułości nie uszły zapewne uwadze demokratycznej administracji. Dzieje się to wszystko w czasach, kiedy wśród polityków prawicy coraz modniejsze stają się apele o swoiste wspieranie Donalda Trumpa, o zawierzenie mu. Dominik Tarczyński, niedawno jeszcze partyjny zagończyk, ale dziś szef pisowskiej grupy w europarlamencie, zapowiadał niedawno własną podróż do USA w celu agitacji za Trumpem. Wobec licznej Polonii takie gesty mogą mieć pewne znaczenie, nawet realny wpływ na wynik. Teraz kolejny polityk PiS Ryszard Czarnecki wystawia kredyt zaufania republikaninowi. "Polacy, idźmy z Trumpem" - tak brzmi tytuł jego wywiadu dla "Sieci". To cytat z niego. To już nie jest neutralność, nie na tym polega gra na różnych fortepianach. Rozumiem, że w czasach swojej czteroletniej kadencji Trump zdawał się wspierać interesy Polski, szczególnie w rozgrywce z Niemcami. A dziś, wobec poczucia głębokiego wyobcowania polskiej prawicy w relacjach z mainstreamem Unii Europejskiej, to jedyny poważny zagraniczny gracz, którym można się chwalić, że jest życzliwy i nadaje na tych samych falach. Nabiera to dodatkowego znaczenia, gdy administracja Bidena okazuje, zwłaszcza poprzez ambasadora Marka Brzezinskiego, ostentacyjną sympatię obozowi Tuska. No tak, tyle że to ma swoją cenę. Czarnecki zapewnia w rozmowie z "Sieciami", że Trump nie zdradzi Ukrainy, że równie mocno można by o to podejrzewać Bidena. Czy to prawda? Poznaliśmy jednak dzięki rewelacjom "Washington Post" plan zakończenia wojny rosyjsko-ukraińskiej przypisywany Trumpowi. Jest w nim mowa o odstąpieniu Putinowi Krymu i Donbasu. Taki dyktat byłby pożałowania godnym spektaklem, nawet jeśli miałoby mu towarzyszyć przyjęcie Ukrainy do NATO. Trump nie prostuje tych wieści. Jest nieprzewidywalny, ale brałbym pod uwagę także najgorsze scenariusze. Możliwe, że zmiana kursu Stanów Zjednoczonych wobec Rosji i Ukrainy jest nieuchronna. Czy jednak polscy politycy powinni ją nawet pośrednio żyrować? Wystawiając Trumpowi zawczasu świadectwo moralności. Sugerując jego nieomylność. I na dokładkę potwierdzając oskarżenia o własną ustępliwość wobec Kremla, co będzie mieć znaczenie w polityce krajowej. Dopiero co jawiły się one jako wyssane z palca, zwłaszcza kiedy podejrzeniami miotał dawny twórca "resetu" Tusk. Ale teraz na miejscu polskiej prawicy nie pakowałbym się do zaprzęgu Trumpa. Brałbym to, co ewentualnie chciałby dać Polsce jako prezydent, ale nie kwitowałbym tego zbyt strzelistymi deklaracjami przyjaźni. Ta uwaga dotyczy również pana prezydenta, który nie idzie oczywiście tak daleko jak Tarczyński czy Czarnecki. Ale którego namawiałbym do większej powściągliwości, bo łatwo stracić w takich grach cnotę w imię mglistych satysfakcji. Powtórzenie sobie, że Polska, tak jak dawna Anglia, powinna mieć raczej interesy niż stałych przyjaciół, to pożądana pedagogika. Wiem, że Tusk, angażując się w takie awantury jak projekt "europejskiej armii", chyba konkurencyjnej wobec NATO, też posuwa się zbyt daleko, lgnąc z kolei do przywódców Niemiec. My jesteśmy na Amerykę skazani, ale nie musimy stawać się bezkrytycznymi orędownikami jakiegokolwiek jej przywódcy. Bo nagle może się okazać, że robimy to wbrew naszym własnym interesom. Przetrwanie Ukrainy jest polskim interesem, nie zapominajmy o tym. Piotr Zaremba