I oto sędziwy Joe Biden ustąpił z ubiegania się o reelekcję. Gigantyczna presja na - teoretycznie najpotężniejszego człowieka na ziemi - zadziałała. Przyjaciele, sponsorzy, mass media, politycy własnej partii, część wyborców - w ostatnich tygodniach rosło grono osób, które próbowały przypomnieć Bidenowi o obietnicy rządów przez jedną kadencję. Jednocześnie był to nacisk nieformalny. Ostatecznie przecież prezydent Biden zwyciężył w niedawnych prawyborach. Ale kto o tym pamięta! Ważniejszy przecież okazał się efekt katastrofalnej debaty telewizyjnej Biden-Trump, a raczej to, co ona ujawniła na temat niedostatków stanu zdrowia aktualnego prezydenta. Niby to była tajemnica poliszynela. Gafy Bidena stały się chlebem powszednim. Co innego jednak coś ogólnie wiedzieć, co inne zobaczyć konkretne wpadki w pojedynku z Trumpem na ostatniej prostej. Co więcej, później było już tylko gorzej. Kamery skierowane były przez dziennikarzy na prezydenta Bidena w oczekiwaniu nie na słowa, lecz na kolejne potknięcia. I oczywiście pomyłki nastąpiły. Tylko podczas szczytu NATO Biden pomylił Zełeńskiego z Putinem, a Harris z Trumpem. Wylały się okrutne komentarze. Nie było taryfy ulgowej, ale trudno by było inaczej w czasie kampanii wyborczej w USA. Dodatkowo po nieudanym zamachu na Donalda Trumpa wydawało się, że ten ostatni pewnie kroczy po zwycięstwo. Ikoniczne zdjęcie z zaciśniętą pięścią na tle flagi - czego chcieć więcej, aby pokazać, że to właśnie silny człowiek, którego Stany Zjednoczone potrzebują w XXI wieku. I proszę, mamy zwrot akcji całkowity. Gdy w weekend chory na COVID-19 prezydent Biden zrezygnował z ubiegania się o reelekcję, niemal wszyscy zapomnieli o zamachu, który miał być punktem zwrotnym w kampanii wyborczej. Programy w tle Co ciekawe, tak ustawiona debata publiczna coraz bardziej oddala wyborców od programów politycznych. Owszem, nikt ich nie czyta. Nie jest jednak tak, że tych grubych tomów nie ma. Przeciwnie, w USA konserwatywny think tank Heritage Foundation popełnił "Projekt 2025", dzieło, które jest instrukcją obsługi rozmontowania neutralnej administracji publicznej. Trump zdystansował się wobec tego projektu, niemniej inspiracji dla zdemolowania trójpodziału władzy tam na przyszłość nie brakuje. Od frontu dominuje jednak wygadywanie politycznych głupot. Nie bez powodu. Jak wygląd przekłada się na zwycięstwo, wiadomo od czasów telewizyjnej debaty JFK z Richardem Nixonem. Od dawna do kampanii wystarczały 2-3 dobre punkty programowe, powtarzane non stop z propagandową intensywnością. Dziś jednak można odnieść wrażenie, że popisy medialne, cały show, służy raczej zasłonięciu prawdziwych programów wyborczych. Ukrywaniu intencji. Weźmy kandydata republikanów. Trump 2016 był showmanem. Natomiast Trump 2024 jest ideologiem, który udaje, że wciąż jest tylko showmanem. To jednak istotna różnica. Media, głupcze! Nie zmienia to faktu, że jak dawniej, tak i dziś wyborcy reagują na medialne zwroty akcji, a nie na rozmowy o ideologiach. Obecnie jednak skrócił się oddech. Sytuacja, w której natychmiast zapomina się o wydarzeniach sprzed 2-3 dni, przypomina nam, jak spazmatyczna jest nasza demokracja czasów mediów społecznościowych. Jej sednem nadal pozostaje walka o głosy. Często jednak zabawa od frontu ukrywa dziś prawdziwą stawkę gry politycznej. Przechodząc na drugą stronę politycznego sporu, najważniejsze zatem okazuje się nawet nie to, kim wiceprezydent Kamala Harris była i co zrobi, ale to, ile nauczyła się w zakresie ostrych występów publicznych na miarę obecnych mediów. Ile zniesie w nich presji, której ciężaru i gorzkiego smaku, nawet jako wiceprezydentka, naprawdę jeszcze nie poznała. Teraz dopiero się zacznie wobec niej wyciąganie brudów i szerzenie kłamstw. Nie ma znaczenia, co to będzie (pamiętamy, że Trumpowi uszły na sucho ujawnione kiedyś wulgarne nagrania). Znaczenie ma, jak na to kandydatka zareaguje i ile wytrzyma ciosów. Tym bardziej to ważne, że - proceduralnie - prezydent Biden nie mógł namaścić świętymi olejami swojej następczyni. Wszystkie drogi są otwarte, włącznie z walką wielu kandydatów podczas konwencji Partii Demokratycznej w sierpniu w Chicago. Na razie jest entuzjazm i pieniądze. Ale chwilę temu podobna euforia widoczna była w sztabie Trumpa podczas konwencji republikanów w Milwaukee. Jeden spazm medialny - po drugim. Bolesne lekcje Jeśli coś skłaniać mogłoby polityków z obozu demokratów do opanowania ambicji i podważania kandydatury Harris, to bolesne lekcje z przeszłości, gdy prezydenci z tej partii ogłaszali, że nie będą ubiegać się o reelekcję. Tak było w 1952 roku. Harry Truman oświadczył, że rezygnuje, z czego skorzystał Dwight Eisenhower - i to na aż dwie kadencje. Nazwisko jego kontrkandydata, Adlaia Stevensona, pamiętają tylko historycy. Inny przykład rezygnacji z ubiegania się o reelekcję przez prezydenta z obozu demokratycznego to oczywiście Lyndon B. Johnson. W 1968 roku ogłosił swoją decyzję, co było jak grom z jasnego nieba. Namiętności w partii poszybowały wysoko, a nie był to czas niskich temperatur w polityce. Przeciwnie, lato hippisów obfitowało w wydarzenia pełne przemocy, włącznie z zamordowaniem senatora Roberta F. Kennedy'ego oraz krwawą awanturą uliczną podczas konwencji w Chicago. Ostatecznie nominację uzyskał Hubert Humphrey tylko po to, aby przegrać z niesławnym Richardem Nixonem. Ale czy w obozie demokratów o tych lekcjach się dostatecznie pamięta - w demokracji medialnych spazmów - to właśnie wątpliwe. Jedno jest pewne - skądinąd z powodu turbomedialnych zwrotów akcji - zainteresowanie wyborami będzie ogromne. Niekoniecznie jednak oznacza to świadomość długofalowych konsekwencji dokonywanej przy urnach decyzji. Politycznym spazmom towarzyszy bowiem polityczna amnezja. Jarosław Kuisz