Barbara Nowacka powołała się na mnie. Słusznie? Już wyjaśniam
Minister edukacji, przekonując prezydenta do pożytków z nowego przedmiotu, powołała się na Tomasza Terlikowskiego i na mnie. Miałem pisać, że to zwykłe lekcje i nic złego w nich nie ma. To nie jest cała prawda.

Prezydent Karol Nawrocki ogłosił, że wypisuje swojego 14-letniego syna Antoniego z lekcji edukacji zdrowotnej. Ma do tego prawo, ale ta jego publicznie ogłoszona deklaracja stała się natychmiast argumentem w wojnie kulturowej.
Mnóstwo ludzi zaczęło mu odpowiadać. Często w stylu rynsztoka, w którym nasza "debata" o czymkolwiek nurza się od dawna.
Wojciech Czuchnowski, wiecznie pobudzony autor "Gazety Wyborczej", nazwał głowę państwa "debilem". Ale Nawrocki doczekał się też napomnień ze strony takich ludzi jak Tomasz Terlikowski, który z pozycji katolickiego rodzica nawołuje innych katolickich rodziców, aby posyłali swoje dzieci na edukację zdrowotną. Ma ona je zabezpieczyć przed rozmaitymi zagrożeniami, takimi jak molestowanie.
Te lekcje to nic złego?
Głos zabrała także minister edukacji Barbara Nowacka. Przekonując prezydenta do pożytków z nowego przedmiotu, powołała się na Terlikowskiego właśnie. Ale powołała się też… na mnie. Miałem pisać, że to zwykłe lekcje i nic złego w nich nie ma.
Kwestia dojrzewania, kwestia zdrowia psychicznego nie jest polityczna. Prezydent ewidentnie nie przeczytał [programu edukacji zdrowotnej], a czytali na przykład prawicowi publicyści. Tomasz Terlikowski czy Piotr Zaremba mówią: "Tam nic takiego nie ma"
Skądinąd pani minister przyznała się do porażki. Bo podobno ponad połowa rodziców wypisała swoje dzieci z tych lekcji wprowadzonych do podstawówek jak i szkół ponadpodstawowych jako zajęcia nieobowiązkowe. Czy należy to potraktować jako swoiste referendum?
Do pewnego stopnia jest to uprawnione, chociaż obrońcy tej zmiany przekonują, że uczniowie chcą mieć po prostu godzinę zajęć mniej - w przeładowanych planach dnia. Więc należało zdaniem zwolenników wprowadzić ten przedmiot jako obowiązkowy. Przypomnę, że nie zrobiono tego, aby uniknąć ideologicznej awantury podczas kampanii prezydenckiej. Awanturę mamy i tak, choć pewnie byłaby większa, gdyby przedmiot był obowiązkowy.
A co do mojej roli w całej sprawie, minister Nowacka odniosła się do mojego tekstu w "Plusie Minusie". Co jest o tyle zabawne, że było to podsumowanie jej niespełna dwóch lat rządów w MEN - bardzo krytyczne. Opisałem wysiłki lewicowej polityczki, aby wywrócić tradycyjną szkołę do góry nogami, a ja jestem zwolennikiem takiej szkoły. Zauważyłem, że jeśli impet zmian trochę wygaszono, to z powodów wyborczych. Bo już dziś większość rodziców ocenia krytycznie, choćby skasowanie w podstawówkach prac domowych.
Co do edukacji zdrowotnej przypomniałem, że jej zwolennicy przyznawali choćby na łamach "Gazety Wyborczej", iż to swego rodzaju podstęp. Chodziło o możliwie bezbolesne zaaplikowanie polskiej szkole edukacji seksualnej. Dlatego przyłączono garść informacji o życiu seksualnym do zajęć o dietach, zdrowotnej profilaktyce czy szczepieniach.
Istotnie napisałem, że sama wyliczanka tematów w podstawie programowej nie brzmi groźnie: "Co do edukacji zdrowotnej, moja ocena nie jest tak jednoznaczna. Kolejne punkty podstawy programowej brzmią sucho i neutralnie. (…) Formułki o deprawacji, powtarzane przez duchownych i konserwatywnych aktywistów, w zderzeniu z beznamiętnymi konspektami to armatnie salwy wymierzone we wróbla".
Potem jednak przypomniałem zastrzeżenia środowisk katolickich, nie zawsze formułowane w tak dramatycznym tonie. Twierdzą one, że przedmiot "wychowanie do życia w rodzinie", który jest dziś kasowany, aby mogła się pojawić edukacja zdrowotna, ujmował zagadnienia życia erotycznego na tle takich wyzwań jak małżeństwo i życie rodzinne. Analizę, czy tamte lekcje miały sens, pozostawiam specjalistom. Ale jest punkt wyjścia do dyskusji.
Podkreśliłem, że mój stosunek do tego, co nazywa się "edukacją seksualną", kształtują nie tyle kościelne nakazy co pewna scena z filmu "Sens życia według Monty Pythona". Jego twórcy w obrazoburczym zapale wyśmiewania wszystkiego pokazali, jak nauczyciel w męskiej brytyjskiej szkole uczy praktykowania miłości, robiąc to na oczach uczniów z własną żoną. Młodzież reaguje znudzeniem, bo nudzi ją wszystko, co rozgrywa się w szkolnej klasie.
"Jestem w ogóle sceptyczny wobec szkolnej obróbki młodych ludzi, gdy przychodzi rozmawiać o ich intymnych sprawach" - to moja konkluzja.
Zapytałem, czy wobec coraz wcześniejszej inicjacji seksualnej wielu uczniów, poruszanie tych tematów to "seksualizowanie", czy tylko reagowanie na zjawiska, które istnieją i tak? Ciężko o odpowiedź. Konkluzja zaś była taka: "W każdym razie start z tym nowym przedmiotem jest dramatycznie nieprzygotowany. Jeśli mają go uczyć przeszkalani naprędce biologowie czy wuefiści, szkody mogą być większe niż pożytki".
Punkty w podstawie programowej mogą brzmieć neutralnie. Mamy oto w programie dla szkół ponadpodstawowych taki zapis: "Prawne, zdrowotne i psychospołeczne uwarunkowania przerywania ciąży". Da się o tym opowiadać spokojnie i bezstronnie. Ale wobec ostrości ideologicznej polaryzacji niekoniecznie tak musi być. Powiem więcej: jestem niemal pewny, że w wielu szkołach tak nie będzie.
Szkoła bywa konformistyczna. Reaguje na oczekiwania władzy, a władza obecna jest kojarzona z promowaniem obyczajowej i światopoglądowej rewolucji. Niektórzy nauczyciele mogą być z kolei nadgorliwcami sami z siebie.
Stąd już dziś plotki, że w niektórych szkołach dyrektorzy czy wychowawcy próbują blokować wypisywanie dzieci z tego przedmiotu. Jutro zapewne pojawią się informacje o agitacji w duchu proaborcyjnym. Albo o przedstawianiu zmiany płci jako czegoś naturalnego. Rodzice mają zaś w konstytucji zapisane prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Niezależnie już od norm prawnych, to prawo wydaje się naturalne, choć między rodziną a szkołą zawsze będzie dochodzić do napięć.
Nie szanujemy cudzej wrażliwości
Czy więc to, co piszę, to obrona tych lekcji? Broniłbym ich w warunkach społeczeństwa idealnego, takiego w którym poszanowanie cudzej tożsamości i cudzej wrażliwości to wartość podstawowa. Obecna Polska taka nie jest. Nie będę krzyczał o demonicznej władzy chcącej "seksualizować" nasze pociechy. Ale mój stosunek do misjonarskich zapędach Barbary Nowackiej chcącej krzewić postęp wbrew ciemnogrodzkim rodzinom, jest co najmniej sceptyczny.
To dotyczy także innego nowego przedmiotu: "edukacja obywatelska", gdzie uczniowie mają się dowiadywać o "bilansie akcesu Polski do Unii Europejskiej", albo charakteryzować "populizm". Znów, samo założenie wydaje się neutralne. Ale przecież z łatwością zmienić się może w agitowanie zgodne z najnowszymi przekazami dnia obecnej władzy.
Mam świadomość, że zarazem szkoła nie może zrezygnować z opowieści o tym, co widzimy za jej oknami. Musi się zajmować nie tylko teorią, ale i życiem. W tym się zawsze kryje ryzyko. To kwadratura koła. Nie znajdę prostej metody poradzenia sobie z nią. Przykro mi, jeśli rozczaruję jedną lub drugą stronę ideologicznej wojny.
Przypomnę jeszcze o jednym. Za dwa lata może dojść do zmiany władzy. Ta nowa, prawicowa, zmiany Nowackiej wyrzuci na śmietnik. Będzie żądała od szkoły uczenia według dokładnie odwrotnego klucza. Ci sami uczniowie staną się przedmiotem odwrotnej obróbki. Czym bardziej minister Nowacka nie chce dziś rozmawiać ze stroną konserwatywną, czym bardziej oferuje jej drwiny i pogardę, tym bardziej ta zmiana będzie radykalna. Ze szkodą dla najmłodszych.
Piotr Zaremba













