Agnieszka Maj, Interia: Jestem jak Dawid walczący z Goliatem - tak pan powiedział o swoim pojedynku wyborczym z prezydentem Majchrowskim... - Teraz walczę z dwoma Goliatami, także z Małgorzatą Wassermann. Dawid pokonał Goliata, a pan ma małe szanse na zwycięstwo: niecałe 5 proc. poparcia w jednym z ostatnich sondaży, podczas gdy prezydent Jacek Majchrowski ma 46 proc., a Małgorzata Wassermann 38 proc. Nie zniechęca to pana? - Absolutnie nie, cały czas robimy swoje, walczymy o głosy krakowian. To tylko jeden z sondaży, wszystkie pozostałe dają mi 13 proc. albo więcej. W ostatnim sondażu, opublikowanym przez "Dziennik Polski", to było nawet 17,8 proc. Poza tym, przed ostatnimi wyborami sondaże pokazywały poparcie dla mnie dużo niższe niż to, na którym się skończyło. Jestem więc bardzo sceptyczny, jeśli chodzi o tego typu badania. Przypomnijmy, że Bronisław Komorowski wygrywał w sondażach, a potem przegrał z Andrzejem Dudą. Z kolei Donald Trump miał przegrać z Hilary Clinton. Moim zdaniem badanie IBRIS-u, którego wyniki pani przytacza, było niewiarygodne. Prezesem tej firmy jest były działacz SLD Marcin Duma, nic więc dziwnego, że wyniki są korzystne dla prezydenta popieranego przez SLD. Ze wszystkich sondaży wynika jednak, że ma pan kilkanaście procent poparcia, a to za mało, aby wejść do drugiej tury. - Mimo wszystko wierzę, że moje zwycięstwo jest możliwe. Małgorzata Wassermann jest de facto działaczką partyjną, którą powszechnie postrzega się jako osobę niesamodzielną. Jestem przekonany, że zagłosuje na nią ostatecznie mniej krakowian niż wskazują to sondaże, a ja cały czas zabiegam o kolejne głosy. Nie zabiegał pan o poparcie żadnej partii? - Nie. Dwukrotnie dostałem propozycje rozmów w tej sprawie, raz ze strony Nowoczesnej raz - Platformy. Spotkałem się z przewodniczącą Nowoczesnej Katarzyną Lubnauer. Powiedziałem, że jeśli im się podoba mój program to możemy współpracować, ale nie będzie żadnych synekur. Jeśli chodzi o PO, to ostatecznie nie doszło do żadnych rozmów, zdecydowali się poprzeć Jacka Majchrowskiego. Sądzę, że w obu przypadkach brak współpracy wynikał z tego, że jestem przeciwnikiem rozdawania intratnych posad dla działaczy partyjnych w zamian za poparcie. Według mnie, wszystkie stanowiska powinny być obsadzane w drodze konkursów. Odwrotnie postępuje Jacek Majchrowski i zapewne właśnie dlatego te dwie partie zdecydowały się go poprzeć. A nie było rozmów o współpracy z PiS? - Nie, nikt z PiS-u się do mnie nie zwracał. Zresztą ja absolutnie nie wyobrażam sobie współpracy z tą partią. Jeśli nie wejdę do drugiej tury, na pewno nie będę apelował do moich wyborców, aby poparli kandydatkę PiS w drugiej turze. Czyli nikomu nie przekaże pan swojego poparcia? - Nikomu. W poprzednich wyborach też tak było. Powiedziałem moim wyborcom, żeby sami zdecydowali, na kogo chcą oddać głos. Uważam, że zarówno rządy Jacka Majchrowskiego jak i Małgorzaty Wassermann to fatalny scenariusz dla Krakowa. Dlatego żadnej z tych osób nie poprę. A ze strony prezydenta Majchrowskiego były jakieś propozycje? - Tak, dwukrotnie. Pierwsza przed wyborami w 2014 roku. Proponowano mi, żebym się wycofał z kandydowania. W zamian za co? - Za funkcję wiceprezydenta. Potem druga propozycja padła pomiędzy pierwszą a drugą turą. Nie mam jednak pewności, czy to były wiarygodne propozycje, bo zwrócili się do mnie przedstawiciele Majchrowskiego, jego bliscy współpracownicy, a nie on sam. Nie wiem, czy konsultowali z nim te propozycje. Jak pan ocenia dotychczasową kampanię Małgorzaty Wassermann? - To, co robi, potwierdza tezę, że dostała od PiS-u polecenie, żeby startować. Nie ma kompletnie pojęcia o tematach miejskich, myli nawet Kazimierz z Podgórzem, poza tym mówi w sposób ogólnikowy, tak jakby nie rozumiała problemów naszego miasta. Wydaje mi się, że to żołnierz partyjny, który dostał polecenie startowania i startuje. Jacek Majchrowski nie ma tych wad. - Ale ma inne. Powołał na dyrektora Jana Tajstera, człowieka całkowicie skompromitowanego. Dalej trzyma na ważnym stanowisku wiceprezydenta ds. edukacji Katarzynę Król, osobę, która wcześniej dostała pracę w urzędzie za łapówkę. To go dyskwalifikuje w sensie etycznym. Jednocześnie cały czas pozwala deweloperom betonować Kraków - to jest mój główny zarzut. Jego związki z deweloperami są wyjątkowo podejrzane. Kraków nie jest pokryty planami zagospodarowania przestrzennego, co jest korzystne dla deweloperów, a fatalne dla mieszkańców. Pan obiecuje pokrycie całego Krakowa planami. Tylko jak pogodzić interesy tych, którzy chcą się wybudować na swoich działkach i tych, którzy chcą, aby w tym miejscu powstał park? -Trzeba po prostu wykupić tereny prywatne zarezerwowane na urządzenie parków. Teraz 130 mln zł rocznie przeznacza się na rewitalizację terenów zielonych, a ja proponuję, aby 30 mln zł zapisano w budżecie na rewitalizację, a 100 mln zł na wykupy. Przez pięć lat uzbierałoby się pół miliarda. Za taką sumę można wykupić większość cennych działek w Krakowie, które są zagrożone zabudową. Obiecuje pan też darmową komunikację na wzór Tallinna. - W Tallinnie po wprowadzeniu bezpłatnego transportu wpływy z biletów zmalały o 13 mln euro, ale wzrosły wpływy do budżetu o 25 mln euro, ponieważ warunkiem korzystania z bezpłatnej komunikacji jest zameldowanie w mieście i płacenie tam podatków. Tym samym stolica Estonii zarabia - jak łatwo policzyć - aż 12 mln euro rocznie. Podobnie może być w Krakowie, a do tego to rozwiązanie zmniejszy korki i smog. Aż dziw, że tylko Tallinn to wprowadził. - Rozważają to również władze Paryża. Wiele miast na świecie zdecydowało się na ten krok, w samej Polsce jest ich ponad 30, tylko że są to głównie mniejsze miasta. Organizował pan referendum w sprawie odwołania prezydenta Majchrowskiego, rozdawał rośliny antysmogowe, drukuje pan swoje gazetki. Ile pan już wydał na to, aby zostać prezydentem Krakowa? - Organizacja referendum kosztowała ponad 700 tys. zł, sporo wydałem też na funkcjonowanie Logicznej Alternatywy dla Krakowa. I nie żałuję, ponieważ są to pieniądze zainwestowane w lepszy Kraków. Zarabiam pieniądze, inwestuję je w pomaganie krakowianom i jestem z tego dumny. Jedni wydają na WOŚP, inni na Caritas, a ja inwestuję w nasze miasto. Nie lubię się jednak chwalić tym, ile na to wydałem. To są głównie moje pieniądze, ale zdarzają się też wpłaty od innych osób, które chciałyby, żeby Kraków zmieniał się na lepsze. Nie ma wśród nich żadnych przestępców, deweloperów czy wielkich biznesmenów, to zwykli mieszkańcy. Tylko w ciągu dwóch tygodni na konto mojego komitetu wyborczego wpłynęło ponad 200 tys. zł od różnych osób. Wydał pan już kilka milionów, aby zostać prezydentem Krakowa? - Moim celem nie jest bycie prezydentem tylko sprawienie, żeby Kraków był miastem bardziej przyjaznym dla mieszkańców. Gdybyśmy w Krakowie mieli prezydenta, który nie betonuje miasta, skutecznie walczy ze smogiem, troszczy się o zieleń i nie zatrudnia ludzi bez odpowiednich kompetencji, to bym nie kandydował. Podobno władza jest jak narkotyk. Może kusi pana władza? - Byłem już posłem i mógłbym być nim dalej, więc zakosztowałem tego, co daje bycie ważnym politykiem, całego tego splendoru. Ale zwyczajnie mnie to nie kręci. Chcę zmieniać rzeczywistość. Znam wielu polityków, dla których najważniejsza jest właśnie władza dla samej władzy - to, że ktoś jest tytułowany posłem, senatorem, zapraszany do mediów. Mnie bardziej cieszy, kiedy mogę coś fajnego zrobić, np. pojechać do szkoły i zasadzić kilka drzewek w ramach projektu "Trzy tysiące drzew dla Krakowa". Koledzy o panu mówią, że po trupach dąży pan do celu. - Po prostu jestem konsekwentny w tym co robię. Jeśli pan przegra te wybory to będzie pan znów startował za pięć lat? A potem może znowu? - Jeśli nie zostanę prezydentem, to i tak Logiczna Alternatywa dla Krakowa będzie działała nadal i wspólnie będziemy walczyli o lepszy Kraków. A czy kiedykolwiek krakowianie zaufają mi w pełni - to już zależy tylko od nich. Jestem gotów nadal ciężko pracować na to, żeby w Krakowie zmieniła się władza, żebyśmy żyli w mieście zielonym i niezabetonowanym, w którym można oddychać pełną piersią.