Sebastian Staszewski, Interia: - Kilka dni temu usłyszałem o pani zdanie: "To najbogatsza Polka w Katarze". Mój rozmówca podkreślił od razu, że nie ma na myśli pieniędzy pani męża, tylko te zarobione przez panią. Katarzyna Dmoch: - Nie lubię się chwalić, ale jestem zaradną warszawianką. Bardzo zaradną. W Katarze ma pani 13 salonów z ekskluzywnymi meblami. - W tym momencie razem z moim mężem zatrudniamy około 250 pracowników. Przyznaję, jest co robić. Spotykamy się w Dosze przy okazji piłkarskich mistrzostw świata, które odbywają się w Katarze. Skąd wziął się w pani życiu ten egzotyczny kraj? - Jak to często bywa, z przypadku. Mieszkałam w Stanach Zjednoczonych, studiowałam na katolickim uniwersytecie w Nebrasce i tam poznałam Ramiego, Libańczyka, który dziś jest moim mężem. Był stomatologiem. Był, bo dziś jest już na wcześniejszej emeryturze. Jego świętej pamięci ojciec pracował w firmie naftowej w Katarze, podobnie jak jego wujowie. Pierwszy raz pojechaliście tam na wakacje? - Niestety nie. To był rok 2007. Mój mąż stracił w krótkim czasie ojca i brata, więc rodzina poprosiła nas o to, aby spędzić z nimi trochę czasu w tym trudnym okresie. Miałam wtedy skończone dwa fakultety, z bankowości i finansów. Pracowałam w Merrill Lynch czy First Data, otworzyłam salon odnowy biologicznej. Mąż natomiast miał w USA pięć klinik stomatologicznych. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że może warto spróbować czegoś innego. Wróciliśmy do Ameryki, spakowaliśmy się, zabraliśmy dzieciaki - na świecie byli już syn i córka - i wróciliśmy do Dohy. Która miała niewiele wspólnego z obecną Dohą. - Właściwie to była pustynia. W mieście były wtedy trzy pięciogwiazdkowe hotele, do których w weekendy chodziliśmy na obiady, basen, siłownię. Innych miejsc na spędzanie wolnego czasu nie było, na przykład publicznych plaż. A więc w tygodniu praca, a w piątek i sobotę - bo tak tutaj wygląda weekend - te hotele. Poza tym Katar był wtedy krajem znacznie bardziej konserwatywnym. Jestem Polką, feministką, wykształconą kobietą. "Jezu, co ja tam będę robiła?" - to była moja pierwsza myśl po wylądowaniu w Dosze. Wszystko o mundialu w serwisie Interia Sport! Wykształcona w Ameryce Polka, a na dodatek feministka - nie brzmi to jak przyszła szczęśliwa mieszkanka Kataru. - Miałam bardzo dużo obaw. Przecież wtedy istniała jeszcze separacja mężczyzn od kobiet. Kobiety niby pracowały, prowadziły auta, ale jednak były od facetów odsunięte. Nieprzyjemnie poczułam się na przykład wtedy, gdy musiałam odnowić wizę naszej trzymiesięcznej córce. Mój mąż poleciał do USA, więc zostałam tu sama. Kiedy pojechałam do urzędu, nie odnowiono dokumentu, bo brakowało podpisu ojca. Słowo samej matki nie wystarczyło. To było szokujące. Coś jeszcze panią zaskoczyło? - Siła rodziny. Katarczycy mają naprawdę mocne więzi rodzinne. Decyzje podejmowane są tu w porozumieniu z większą społecznością. W mediach istnieje stereotyp, że to mężczyzna o wszystkim decyduje, a kobieta jest tylko dodatkiem. W rzeczywistości jest inaczej: decyzje są często wynikiem długich rozmów, dyskusji, analiz. Nie przeszkadzały pani przeróżne zakazy, na przykład te dotyczące kwestii ubioru? W Ameryce była wolna amerykanka, a "w Polsce jak kto chce". W Katarze reguły są natomiast bardzo surowe. - To ich tradycja, zasady. Przecież nikt tu nie zamyka do więzienia za paradowanie w bikini po plaży czy na basenie, tam jest to dozwolone. Ale w miejscach publicznych należy mieć sukienkę za kolana i zakryte ramiona. Po Watykanie też nie spaceruje się ze wszystkim na wierzchu. Niektóre kościoły w Polsce również zwracają uwagę na stosowny ubiór i golizna nie jest mile widziana. To więc nic skrajnego. Jednocześnie nikt mi tu nie nakazywał noszenia hidżabu czy czadoru. Olbrzymie kontrowersje budzą także kwestie obyczajowe. Bo o ile nie musi pani nosić czadoru, to zakaz seksu pozamałżeńskiego dotyczy tak samo miejscowych, jak i przyjezdnych. - Katar, który jest młodym państwem, ewoluuje. Zachodzą tu błyskawiczne przemiany. 15 lat temu mężczyźni właściwie nie pracowali z kobietami, a dziś jest to norma. Na meczu otwarcia mistrzostw siedział obok mnie Katarczyk, a obok niego było... 10 kobiet. Jego żona, córki, ciotki. Obok siedział inny, z trzema kobietami. I nikogo to nie dziwiło. Z roku na rok tolerancja na różne kwestie jest coraz większa. Zna pani kogoś, kto w Katarze trafił do więzienia? - Nie. Ani jednej osoby? - Znam z mediów przypadki, gdy zamknięto kogoś za narkotyki, albo spowodowanie wypadku samochodowego pod wpływem alkoholu, ale przecież za to zamykają także w Polsce. Proszę nie wierzyć w bajki, że za wypite piwo albo buziaka danego na ulicy policjanci zawiną pana na dołek. Obecnie państwo to ma jednak fatalny PR: na budowach przed mundialem zmarło kilka tysięcy robotników, niektórzy twierdzą, że panuje tu nowoczesne niewolnictwo, dyskryminowani są homoseksualiści, a także niektóre mniejszości religijne. Sporo tych zarzutów. I wszystkie są bardzo poważne. - Wie pan, co jest ciekawe? Razem z mężem i dzieciakami sporo podróżujemy. Kiedy opuszczamy Katar, od razu słyszymy o tym, jakie to okropne miejsce. A później wracamy, widzimy to wszystko na własne oczy i jest odwrotnie, niż informują media: miliony dolarów, które rząd inwestuje w kobiety, wysyłając je na zagraniczne studia do USA i Wielkiej Brytanii, opiekę, jaką musimy obejmować naszych pracowników. Dam panu przykład. Co dwa lata mam obowiązek kupienia im biletu na... wakacje. Pracownik wskazuje kierunek, a ja muszę mu ten bilet zapewnić. Jak kogoś zwolnię, to mam obowiązek kupić mu bilet powrotny do domu, choćby na Księżyc. I jeszcze przez miesiąc muszę tej osobie płacić pensję, nawet jeśli pracowała u mnie dwa dni i okazała się niekompetentna. Nie wydaje mi się, aby w Polsce była to norma. Rozumiem, ale nie da się zamknąć oczu i udawać, że w trakcie przygotowań do turnieju nie doszło do tysięcy tragedii. - Oczywiście, wiemy o tym. Nie żyjemy w zamkniętej bańce. Czytałam w jakimś raporcie o sześciu tysiącach takich przypadków. To bardzo smutne, chociaż z tego co słyszałam, największy wpływ miała na to pogoda. Niestety, ale pod tym względem Katar nie jest przyjaznym krajem. Warunki są tu ekstremalne. Latem jest tak gorąco i duszno, że ludzie umierają na serce. To żadna wymówka. - Tak, ale tłumaczę panu, jaka jest nasza rzeczywistość. Przyjeżdżając do pracy, niektórzy muszą zrobić badania po to, aby sprawdzić, czy w ogóle mogą funkcjonować w takich warunkach. Natomiast jedno chcę podkreślić: nie ma tu żadnego niewolnictwa. Każdy pracownik ma telefon, internet, każdy może skorzystać z ubera i każdy może kupić bilet na samolot. Są też ambasady niemal wszystkich krajów, więc gdyby ktoś chciał wrócić do domu, to nie jest to nic trudnego. Nawet rząd katarski może mu kupić bilet powrotny. Wróćmy do pani. Po przylocie do Kataru założyła pani swoją działalność gospodarczą. Było trudno? - Wiedziałam, że z moim wykształceniem nie popracuję w zawodzie, bo w Katarze bardziej ceni się edukację brytyjską - do 1971 roku Katar był zresztą pod protektoratem Wielkiej Brytanii. Zaczęłam więc myśleć o swoim biznesie. W pewnym momencie z mężem zaczęliśmy budować dom wakacyjny i sprowadziliśmy z Ameryki kilka kontenerów mebli, tkanin, oświetlenia. Kiedy znajomi to zobaczyli, oszaleli z ekscytacji. Zaczęli nas prosić o zamówienie tego czy tamtego, a my im po prostu pomagaliśmy. Hitem okazały się kominki. Wiem, że w kontekście Kataru brzmi to zabawnie, ale w grudniu i styczniu one naprawdę się przydają. Nasze działania rozniosły się pocztą pantoflową, a że Katar to mały kraj, to szybko zyskiwaliśmy nowych klientów. Nazywali mnie "Amerykanką". Dlaczego? - Bo Polski nie kojarzyli, a wiedzieli, że przyjechałam z Ameryki. I przywiozłam tamtejszy styl, gust. Wie pan, kto był jednym z moich pierwszych klientów? Jakiś szejk? - Hamad bin Jassim bin Jaber Al Thani, czyli premier Kataru. Nie miałam wtedy wielkiego doświadczenia, a nagle dostałam zlecenie na dwa olbrzymie domy: jeden dla jego syna, a drugi dla bratanka. I daliśmy radę. Ile było w tym wszystkim szczęścia, a ile realizacji przygotowanego planu? Bo brzmi to wszystko niesamowicie prosto: przyleciałam, założyłam firmę i zrobiłam premierowi dwa domy. - Oj, nie było tak łatwo. Jest tutaj ogromna rywalizacja, niejeden już zdziwił się jak ostra. Dramatem były też urzędy. Dziś są nowoczesne, skomputeryzowane. Bierze się numerek i za chwilę stoi przy okienku. Wtedy było jak na bazarze. Nikt nie wiedział, gdzie zaczyna się kolejka, ludzie robili, co tylko chcieli, wszyscy krzyczeli. Nic przyjemnego. Trudno robi się biznesy z Katarczykami? - To niezwykle wymagający klienci. Proszę pamiętać, że oni podróżują po świecie, studiują w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji, Szwajcarii, mieszkają w najlepszych hotelach. Znają życie, nie da się im sprzedać tanich koralików. Mają dużo pieniędzy, ale i duże oczekiwania. Ja zyskałam renomę dzięki wprowadzeniu czegoś nowego, świeżego. Zamiast stylu orientalistycznego, który tu królował, proponowałam nowoczesne trendy. Poza tym w Katarze przez wiele lat kupowano meble po to, aby pięknie wyglądały, a nie sprawiały radość użytkownikom. Tłumaczyłam ludziom, że kanapa powinna być wygodna, a nie cudowna i imponująca. Czyli przede wszystkim rządził przepych? - Zgadza się, takie myślenie funkcjonowało przez lata. Dopiero teraz to się zmienia. Natomiast zaskoczę pana. Większym problemem niż klienci są pracownicy. Dlaczego? - Bo ich nie ma. Katarczyk przecież nie będzie skręcał stołu. Zauważyłem, że Katarze jest olbrzymia liczba pracowników z Bangladeszu czy Pakistanu. Kilka dni temu rozmawiałem z kierowcą taksówki, który powiedział, że w Dosze czuje się jak w Islamabadzie. Bo dookoła są setki jego rodaków. - Bangladesz, Indie, Sri Lanka, państwa afrykańskie - to najpopularniejsze kierunki. Ale to nie są wykwalifikowani, wartościowi pracownicy. Nie chcę, aby to źle zabrzmiało, ale niektórzy z nich nie widzieli na oczy butów. My im tłumaczymy: "Załóż buty ochronne, bo jak ci spadnie coś na stopę, to będzie kłopot". A oni nie chcą, bo wolą klapki. Całe życie chodzili w klapkach i dalej chcą to robić. Nawet na budowie. - Dodatkowo większość z nich nie posiada żadnych umiejętności. Nie da się w ogóle porównać tego, co może zrobić stolarz z Polski, a z Indii. Dodatkowo to ludzie z różnych kręgów kulturowych, wyznają różne religie, mają swoje reguły. Nawet kuchnię w magazynie - który zbudowaliśmy dla naszych pracowników na wzór internatu - musieliśmy podzielić na cztery części, bo kogoś z Indii obrażała wołowina w lodówce, a ktoś inny chciał mieć swoje święte jedzenie z dala od tego nieczystego. Polacy także u pani pracują? - Zdarza się. Miałam panią architekt, miałam też dziewczynę od sprzedaży, teraz kierowniczką mojej kawiarni jest pani Ania. Natomiast większość pracowników pochodzi z krajów azjatyckich i afrykańskich. Ile taki pracownik - z Indii czy Nigerii - może zarobić? - U nas pensja minimalna to dwa i pół tysiąca riali, czyli około trzech tysięcy złotych. Do tego gwarantujemy zakwaterowanie, transport i ubezpieczenie zdrowotne. Nie ukrywam jednak, że nasze stawki są wyższe niż średnie. Normalnie można pewnie zarobić około dwóch tysięcy złotych. Co ciekawe, jeśli nie zapłacimy pracownikowi przez więcej niż siedem dni od ustalonego dnia wypłaty, rząd Kataru może zablokować nasz biznes. W jaki sposób? - Na przykład nie wpuści kontenerów pływających na statkach, które muszą czekać, aż zaległości zostaną wypłacone. Co z innymi polskimi biznesami? Są takie w Katarze? Wiem o pracownikach i pracowniczkach linii lotniczych Qatar Airways czy organizacji Qatar Foundation. - Jest tu wiele aktywnych Polek. Na przykład pani Magda, która jest instruktorką pływania na motorówce i innych sportów wodnych. Jakiś czas temu otworzyła restaurację, którą nazwała "Polka". Można tam zjeść pierogi albo mielone. Zachęcam ją zresztą, aby otworzyła kolejne, w krajach sąsiednich. Natomiast faktycznie większość Polaków pracuje u kogoś. To wynika między innymi z olbrzymiej rywalizacji na rynku, bo do Kataru po biznes przylatuje cały świat. Co z pani pozostałymi inwestycjami? Od byłego ambasadora Polski w Katarze Roberta Rostka słyszałem, że ma pani także restaurację i kawiarnię. - Tak, obie w galerii handlowej, bo o w Katarze życie generalnie toczy się w wielkich mallach, szczególnie latem. Tam jest przestrzeń, możliwości załatwienia wszystkiego, no i klimatyzacja. Działamy też w branży budowlanej. I tam nie spotkała pani dyskryminacja ze względu na płeć? Aż trudno w to uwierzyć. - W tej branży są niemal sami mężczyźni. I to tacy pochodzący z krajów azjatyckich, gdzie "baba boss" to coś niespotykanego. A ja jestem charakterną dziewczyną z Bemowa, nie boję się zaprowadzić porządku. I faktycznie czasem oni nie mogą uwierzyć w to, co widzą: przychodzi jakiś babsztyl i na nich krzyczy. "Jak to?" - myślą. A tak to! Nie buntują się? - Jestem konkretną babką, ale jednocześnie bardzo wrażliwą. Nasza firma dba o pracownika lepiej niż przeciętna firma w Katarze. Kiedy na Filipinach rodzinie naszego człowieka zawalił się dach nad głową, daliśmy mu pożyczkę. Kiedy ktoś inny o coś prosi - staramy się pomagać. Natomiast nie jestem hipokrytką i mam świadomość, że w innych firmach wykorzystuje się ludzi, nie traktuje się ich na odpowiednim poziomie, nie przestrzega się ich praw. Słyszeliśmy o tym wielokrotnie. Jeśli jednak mam być szczera, to takie rzeczy dzieją się w każdym kraju. Na przykład w Ameryce. Na koniec wrócę do okazji, dzięki której się spotkaliśmy: mistrzostw. To dla Kataru złoty okres? - Tak. Tylko w ostatnim miesiącu otworzyło się w Dosze 250 restauracji. Chociaż znając życie, za dwa miesiące większości z nich już nie będzie. Teraz są natomiast oblegane. Ja też nie mogłam narzekać, bo mieliśmy bardzo dużo zleceń na meble. Hotele i różne organizacje przygotowywały się do przyjęcia kibiców i zainwestowały w to naprawdę spore pieniądze. Wspomniała pani, że była pani na meczu otwarcia mundialu, który Katar przegrał 0:2 z Ekwadorem. Wybiera się pani także na mecze Polaków? - Mój syn będzie na kilku spotkaniach, między innymi na finale. Ja natomiast byłam z mężem na meczu z Meksykiem, chociaż pojawiłam się na trybunach dopiero w drugiej połowie. Zamierzam natomiast obejrzeć mecz z Arabią Saudyjską. Jeśli tylko Polakom pójdzie dobrze, to na każdym kolejnym spotkaniu mogą na mnie liczyć! W Dosze rozmawiał Sebastian Staszewski, Interia