Puk, puk - w okno naszego samochodu nieśmiało zastukał wysuszony na wiór milicjant, na którego przedramionach prężyły się wydatne, mające przynajmniej pięćdziesiąt lat żyły. Czapkę założoną miał niedbale, a granatowy mundur był za duży przynajmniej o rozmiar - widok budził raczej politowanie niż grozę. Ale już przewieszony przez ramię karabin AK-47, znany jako kałasznikow, nie zachęcał do zawarcia bliższej znajomości. A to właśnie nim funkcjonariusz o nieprzyjemnej twarzy popukał w szybę. To była kontrola, jaka w drodze z Kiszyniowa do Tyraspolu, stolicy Naddniestrza, separatystycznego regionu oderwanego od Mołdawii, a kontrolowanego przez Rosję, zdarza się regularnie. Zgodnie z wyuczonym schematem służbista z MWD, Ministerstwa Wnutriennych Diel, czyli Spraw Wewnętrznych, przez kilkanaście minut kręcił nosem, drapał się po głowie, stukał palcami w kolbę karabinu i zastanawiał się, co z nami zrobić. W rzeczywistości czekał na łapówkę, która jak zaklęcie rozwiązałaby wydumany problem. Łapówki nie było, więc milicjant zaklął pod nosem i wypisał kredytowany mandat. Wysokość: 45 rubli naddniestrzańskich, czyli równowartość dziewięciu złotych. A później razem z kałachem poszedł dalej siedzieć w rozklekotanej budzie, z nadzieją, że kolejny skontrolowany kierowca okaże się hojniejszy. Mirotworce, czyli armia pokoju Podróż po zbuntowanym Naddniestrzu, do którego wybraliśmy się przy okazji meczu reprezentacji Polski z Mołdawią, nie wywoływała poczucia dyskomfortu. Jeśli na ulicach widać było patrole, to milicji. Wojska, chociaż w okolicy stacjonuje od dwóch do czterech tysięcy rosyjskich żołnierzy, nie dostrzegliśmy. Formację nazywaną "mirotworce", czyli siły pokojowe (od słowa "mir" - pokój), można było za to dostrzec na granicy, gdzie z porozpinanymi na owłosionych klatkach mundurami kontrolowali wjeżdżające do republiki auta. Niezależnie od nomenklatury, w rzeczywistości to jednostki grupy operacyjnej wojsk Federacji Rosyjskiej. Grozę budziły szczególnie bojowe wozy piechoty i transportery opancerzone, żywo wyjęte z filmów o wojnie w Afganistanie, które pozakrywane plandekami nudziły się na poboczach. - Co macie w bagażniku? A w plecakach? O, tu jeszcze jedna kieszonka, proszę otworzyć - instruował nas z aptekarską dokładnością jeden z żołnierzy. Nie było w nim nic sympatycznego. I trudno, żeby było, bo "mirotworce" to po prostu zbrojne ramię Rosji. Po kontroli nastąpiło jeszcze sprawdzenie paszportów i wystawianie wiz. Po tym - można było jechać dalej. Znikający zasięg Komfortowa nie była też nagła utrata zasięgu, która spotyka korzystających z mołdawskich telefonów. Ten najpierw ograniczył się do dwóch kresek, później do jednej, a w niektórych miejscach nie było go w ogóle. Naddniestrze ma jednak swoją sieć - zamkniętą. To CDMA (zamiast GSM). Na początku lat 90. została zakupiona od Amerykanów jako sieć wojskowa. Dziś jest publiczna. Co ciekawe - nie można kupić do niej karty prepaid. Zamiast tego, przy zakupie telefonu, sprzedawca rejestruje imię i nazwisko, podłączając nabywcę do odseparowanej telewspólnoty. - Jeśli wie się jak, to można z niej korzystać z terytorium Mołdawii, a nawet Ukrainy. Nie z każdego miejsca, ale są na to sposoby - wytłumaczył Denis, nasz mołdawski przewodnik, który urodził się w Rybnicy, największym skupisku Polaków w Naddniestrzu, ponad sto kilometrów od Tyraspolu. To zresztą nie jedyne dziwactwo tego nieistniejącego kraju. Wspomniane ruble, miejscowa waluta, obowiązują wyłącznie tutaj - wszędzie indziej mogą służyć za makulaturę (podobnie jak nieuznawane nigdzie paszporty). Mieszkańcy Naddniestrza dostają też specjalne karty kredytowe, nazywane Raduga, czyli tęcza, które funkcjonują tylko na tym liczącym 200 kilometrów długości i około 20 kilometrów szerokości pasie ziemi. Włodzimierz i Katarzyna - Naddniestrze to mała Rosja - mówią Mołdawianie. Po przekroczeniu granicy nie można było mieć wątpliwości, że tak właśnie jest. Alfabet łaciński od razu zastąpił wszechobecną cyrylicę. Co jakiś czas można było dostrzec sierp i młot. Na gmachach rządowych budynków powiewały natomiast naddniestrzańskie, ale i rosyjskie flagi. Po drodze mijaliśmy na przykład sporych rozmiarów budynek Domu Oficerów Armii Rosyjskiej, a także jej koszary, z czerwono-niebieskim napisem "Armia Rosji". Była też szkoła MDW, gdzie podczas naboru na jedno miejsce przypada aż piętnastu chętnych. Trzykolorowa flaga widniała także na transporterze, który zostawiliśmy za sobą mijając granicę. Oraz na mundurach sołdatów. Rosja jest tu wszędzie. A także jej relikty. Na centralny plac zerkał brązowy Włodzimierz Lenin. Kilkadziesiąt metrów dalej w parku siedziała rozparta w fotelu caryca Katarzyna II, ta sama, która była odpowiedzialna za rozbiory Polski. Rosyjskich nazwisk nie brakowało także w mauzoleum bohaterów lat 1941-1945, którzy pochowani są w miejscu tak zadbanym, że można byłoby w nim jeść z podłogi. To w ogóle charakterystyczne dla Tyraspolu - w lokacjach publicznych jest czysto, zielono, klimatycznie. A wszędzie indziej - staro. Bo podróż do Naddniestrza to podróż w czasie. Po przekroczeniu granicy zza każdego rogu zaczynały wyjeżdżać trzymające się na słowo honoru łady i wołgi. Towary wożone były ciężarówkami ZIŁ, które, gdyby mogły mówić, pochwaliłyby się pewnie wojenną przeszłością. Stare są budynki, ulice i promenada nad Dniestrem, po której spacerując można wpaść w sporej wielkości dziurę. Starzy są też ludzie, bo młodzi w Naddniestrzu nie chcą mieszkać i uciekają gdzie się da. Od 1990 roku populacja regionu zmniejszyła się z 400 tysięcy do 250 tysięcy mieszkańców. Stare w Tyraspolu jest więc prawie wszystko - poza Sheriffem i jego potęgą. Potęga Sheriffa To właśnie Sheriff, czyli firma zarządzana przez miliardera Victora Gușana, jest dumą Naddniestrza. Wszechpotężny dziś w tym regionie holding założył właśnie on, były oficer KGB, o pseudonimie... "Sheriff". W supermarkecie Sheriffa można więc kupić jabłka i masło, można w nim zapłacić za rachunki. Na stacjach benzynowych Sheriffa można zatankować tanie paliwo. Sheriff zapewnia też rozrywkę. To właśnie Gușan jest sponsorem Sheriffa, dwudziestojednokrotnego mistrza Mołdawii, który sukcesy osiągał także w europejskich pucharach (niedawno grał w fazie grupowej Ligi Mistrzów, w której rywalizował z Realem Madryt i Interem Mediolan). Sheriff ma tak dużo pieniędzy, że może ściągać po piłkarzy z całej Europy, którzy przymykają oko na problemy z zasięgiem i podziurawione ulice. Dziś w składzie zespołu są zawodnicy z Grecji, Ukrainy, Kamerunu, Ghany, Brazylii, Nigerii czy Argentyny, ale w przeszłości występowali tam także Polacy: Krzysztof Król, Ariel Borysiuk i Jarosław Jach. Na stadion Sheriffa nie zostaliśmy jednak wpuszczeni, podobnie jak grupa polskich kibiców, która taksówką wybrała się na zwiedzanie. Gdy ktoś wyjął telefon i zaczął robić pamiątkowe fotografie, z pobliskiego budynku wyskoczył młody ochroniarz, który robiąc groźne miny próbował odgonić nas od stadionowej bramy. Jego postura jest równie zabawna co mimika, ale w Tyraspolu lepiej nie żartować z funkcjonariuszy. Jakichkolwiek. Kraj z widokiem na wojnę Naddniestrze jest dziś istotnym narzędziem rosyjskich służb w operacji wprowadzania chaosu w kraju-matce. Niewielki, ale zmilitaryzowany region od lat używany jest do prób rozbujania systemu społeczno-politycznego Mołdawii. Jako oręż przydaje się tam nawet futbol. Jako że z Tyraspolu do Kiszyniowa w linii prostej jest 70 kilometrów, to dzięki temu Rosjanie i współpracujący z nimi biznesmeni czy politycy mają w dłoni kolejny instrument. Całkiem niedawno próbowano zresztą z niego skorzystać. Okazją miał być mecz Ligi Konferencji pomiędzy Sheriffem a Partizanem Belgrad. W czas zareagował jednak mołdawski wywiad SIS, który zarządził blokadę wjazdu "kibiców" Partizana - i mecz został rozegrany przy pustych trybunach. Chociaż nikt nie chciał tego potwierdzić, za kulisami mówiło się bez ogródek: granicę zamierzali przekroczyć działający dla Rosji prowokatorzy. Mołdawianie, z którymi rozmawialiśmy, mówili więc wprost, że wojna na Ukrainie może być okazją, aby w końcu odzyskać utracony ponad 30 lat temu teren. Trzeba by tylko dogadać się z Ukraińcami i unieszkodliwić naddniestrzańskich żołnierzy, którzy strzegą gigantycznego magazynu broni w mieście Cobasna (20 tysięcy ton postsowieckiej amunicji, która w ponad połowie... jest przeterminowana!). Niekoniecznie musi to być political-fiction, tym bardziej iż podrapana tablica informuje, że z Tyraspolu do Odessy jest nieco ponad sto kilometrów. A przecież w innych miejscach granica jest dosłownie za rogiem. - Będą ofiary, będą zabici, ale nie ma wyjścia. Trzeba z tym zrobić porządek. Nie może być tak, że Naddniestrze, jak drzazga pod paznokciem, będzie nam przeszkadzać przez kolejne lata. Mołdawia chce się rozwijać, iść w kierunku Unii Europejskiej. A do tego potrzebujemy integralności kraju - powiedział jeden z naszych rozmówców, który prosi o anonimowość. Skansen komunizmu To jednak nie będzie takie proste, bo nawet mieszkańcy Naddniestrza są podzieleni. Każdy z nich ma nie tylko paszport nieuznawanego przez społeczeństwo międzynarodowe parakraju, ale także obywatelstwa mołdawskie, rumuńskie czy ukraińskie. Dzięki temu do Mołdawii mogą podróżować bez większych problemów i samo mieszkanie w Tyraspolu, Benderach czy Dubosarach, nie jest dla nich kłopotem. A zyskać można sporo, bo w Naddniestrzu znacznie tańszy jest tam gaz, od którego okolica jest uzależniona. Wyższa natomiast o kilkadziesiąt procent jest średnia pensja, a i otrzymujący dopłaty emeryci nie mogą narzekać. Wielu starszych ludzi zza Dniestru nie chciałaby więc powrotu do macierzy. Skoro mają ciepłą wodę, rosyjska flaga na gmachu parlamentu, nazywanego Wierchownyj Sowiet, w gruncie rzeczy im nie przeszkadza. Naddniestrze jest więc dziś żywym pomnikiem komunizmu. I lotniskowcem Rosji. Nikt tego nie ukrywa, pozory są tworzone chyba tylko z przyzwyczajenia. Ludzie żyją tu tak, jak za nieboszczyka ZSRR, chociaż przy monumentach bohaterów można zobaczyć wyświetlane na wielkim ekranie reklamy modnych koszulek. Sprawdziło się tu powiedzenie, że prowizorki są najtrwalsze. - Spieszcie się zwiedzać ten skansen, bo kto wie, ile jeszcze będzie otwarty - powiedział przed wyjazdem z Kiszyniowa niby żartem, ale całkiem serio, nasz mołdawski kolega. I dodał ze śmiechem, mimowolnie wcielając się w rolę proroka: - Tylko się nie bójcie, jak was zatrzyma milicja. Będzie chodzić o łapówkę. A czy dać w łapę? To zależy, ile macie wolnego czasu. Z Tyraspolu Sebastian Staszewski, Interia Sport