16 listopada 1945 r., Poznań. Główna Komisja Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce. Zeznaje Michał Woroch, laborant w Zakładzie Medycyny Sądowej z Poznaniu: "Zawołano nas do piwnicy, gdzie - przed piecem - (komisarz) Lange oznajmił nam, że będziemy zatrudnieni obecnie przy paleniu zwłok, dostarczonych przez Gestapo. Zobowiązano nas do przestrzegania bezwzględnej tajemnicy, grożąc - jeśli piśniemy słowo o tym, co tu robimy - spaleniem w tymże piecu. Od tego czasu przywożono zwłoki Polaków, początkowo pojedyncze, później coraz więcej. Były to z początku zwłoki rozstrzelanych, później ściętych w więzieniu przy ul. Młyńskiej mocą wyroku sądowego. Widać było pośpiech czy niedbałość w ścinaniu, gdyż cięto niekiedy w poprzek głowy czy nawet na ukos przez pierś". Józef Jedynkiewicz, pracownik Zakładu Anatomii Opisowej w Poznaniu, tego samego dnia napisze o zwłokach bez głów. Niemcy odcinali gilotyną. "Głowy (...) ofiar wrzucano do koszy, jak gdyby buraki lub brukiew, i wożono na III piętro do macerowni. Tutaj zostały one spreparowane, a później zużyto je w tutejszym Zakładzie Anatomii, gdzie się niektóre do tego czasu znajdują, lub też wysłano je do różnych uniwersytetów w Niemczech. Przez cały czas (...) okupacji niemieckiej używano tutaj do celów naukowych zwłok skazańców polskich, a działo się to za zgodą i na zarządzenie ówczesnego kierownika Zakładu Anatomii prof. Hermanna Vossa, pochodzeniem z Lipska". Taki nazista, że do rany przyłóż Bardzo porządny człowiek, ciekawy świata, kulturalny, rodzinny - tak mogliby o Hermannie Vossie powiedzieć sąsiedzi, znajomi, najbliżsi. Aktywny też: namiętnie czyta, interesuje się malarstwem, regularnie grywa w palanta, szachy i na fortepianie (szczególnie chętnie Jana Sebastiana Bacha). Uczy się rosyjskiego i łaciny, a z nastoletnim synem studiują grekę i sanskryt. Bo, jak sam pisze, to w końcu "oznacza poszerzanie horyzontów!". To wiadomo z fragmentu pamiętnika Hermanna Vossa prowadzonego w latach 1932-1942. Jego pozostałe części nie zachowały się. Tę odnalazł prof. anatomii Stefan Różycki "w swoim zakładzie po powrocie z okupacyjnego wygnania w pierwszych dniach odbudowy Uniwersytetu Poznańskiego w lutym 1945 r.". Z wcześniejszych losów Hermanna Vossa wiadomo tyle: przychodzi na świat 13 października 1894 r. w Berlinie jako syn dzierżawcy majątku. Studiuje medycynę w Monachium, Heidelbergu i Rostocku, gdzie w 1919 broni doktoratu, a w 1923 robi habilitację. W czasie I wojny światowej przez półtora roku służy jako lekarz polowy na froncie zachodnim, później pracuje na uniwersytecie w Lipsku. Na kartach pamiętnika Hermann Voss to człowiek do rany przyłóż, który bierze udział w kwestach charytatywnych. O córeczce Sabinie pisze "jest teraz słodka", "ze swoimi jasnymi blond, prawie białymi włosami i niebieskimi oczami wygląda po prostu wspaniale". To dla Bindi, jak ją nazywa, przywozi kasztany z wycieczki rowerowej i poleruje bursztyny, by zrobić jej naszyjnik. Żona Eva dostaje pod choinkę srebrną cukiernicę i dzbanek na śmietankę, w dniu narodzin córki bukiet goździków i słodkości, a bez okazji rower marki "Adler". Hermann rano pastuje trzy pokoje i czyści buty, a po obiedzie spędza godzinę z córką, "żeby żona mogła odpocząć". Sam dużo pracuje, zgodnie z życiową maksymą: "ciało przemija, ale dzieła człowieka - nawet jeśli nieznaczące - pozostają". Prowadzi wykłady, zajęcia ze studentami z preparacji i badania nad mięśniami człowieka. Pisze prace naukowe i eksperymentuje. 11 czerwca 1934 r. każe wstrzyknąć kotu chloramin. "To nowy środek dezynfekujący, który chcę wypróbować do konserwowania zwłok" - notuje nazajutrz. "Musimy teraz jeszcze odczekać, aby zobaczyć, czy konserwuje także na dłużej. Dopiero potem wypróbujemy go na ludzkim organie". W lutym 1936 r. Voss przynosi do domu zwierzęcą czaszkę. Pokazuje ją dziecku. "Była pod wrażeniem 'żaby', jak ją nazwała, głaskała ją, aż nagle, nie zdążyłem temu zapobiec, dała jej buziaka!". Czasem tylko wychodzi z niego malkontent. Zimą narzeka na zimno, śnieg i katar, a latem na upały. Utyskuje na małą liczbę studentów na uczelni, na biurokrację, na najgorszą wartę, jaką można dostać, gdy pracuje w lazarecie we wrześniu 1939 r. No i z miesiąca na miesiąc coraz mocniej wierzy w nazizm. "Mama", "tata", "Heil Hitler!" 23 czerwca 1935 r. Voss notuje: "Nasza córka rozwija się teraz fizycznie i duchowo. Przedwczoraj rano przyszła do mnie do łóżka. Dorwała leżącą na stoliku nocnym jej mamy książkę o papieżach i kartkowała w niej. Widząc jeden z obrazków, na którym przedstawiony był papież z uniesioną ręką, powiedziała: 'Heil Hitler!'". Oprócz "Heil Hitler" dwuletnia Sabine potrafi też powiedzieć "mama", "tata", "nie", "piłka". 10 lutego 1933 Voss zachwyca się przemówieniem Fuehrera w Berlinie. 18 sierpnia 1938 pisze o wojnie - że jest straszna, ale i ma w sobie dużo błogosławieństwa. Choć to, że kobiety i dzieci w niej giną, błogosławieństwem nie jest. 8 września 1939 przeżywa drugie za jego życia zdobycie Warszawy przez wojska niemieckie. "Finis Poloniae" - notuje 17 września. W lutym 1941 r. Voss dostaje propozycję pracy w Poznaniu. Ma zostać rektorem Katedry Anatomii Zwyczajnej. Dwa miesiące później przeprowadza się do Kraju Warty. Za dzień rozłąki z rodziną otrzyma aż 8 marek ("mogę z tego żyć, tak więc prawie nie muszę ruszać wynagrodzenia właściwego"). Wyżywienie też dostaje "o wiele lepsze, niż w starej Rzeszy". Podoba mu się Poznań, tylko szkoda, że są w nim Polacy. Sposób na pozbycie się Polaków Niemcy znajdują szybko. Voss odnotowuje: "W budynku instytutu w piwnicy jest krematorium. Służy obecnie wyłącznie tajnej policji. Rozstrzeliwani przez nią Polacy są tu w nocy przywożeni i spalani. Gdyby można było obrócić w popiół całe polskie społeczeństwo! Polski naród musi zostać wypleniony, inaczej na Wschodzie nie będzie spokoju". "W piecu leżały prochy czterech Polaków. Jak niewiele zostaje z człowieka, gdy spalone zostaną organy. Spojrzenie na taki piec ma w sobie coś bardzo uspokajającego" - pisze miesiąc później. Martwi się o piec krematoryjny, służący przed wojną do spalania części ciała pozostałych z ćwiczeń z preparowania zwłok. "Dziś pojawiło się [...] obwieszczenie [...], że pięciu Polaków zostało skazanych i straconych z powodu wspólnie dokonanego mordu. Przy takiej masowej pracy nasz piec z pewnością niebawem zastrajkuje, ponieważ już jest nieco kruchy". Zmartwienie preparatora: piec krematoryjny się rozpada Voss wnioskuje o nowy piec. Po wojnie, 16 listopada 1945 r., członkowie Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce idą na oględziny w Zakładzie Anatomii Opisowej Uniwersytetu Poznańskiego, którym kierował Voss. Prokurator Jonasik, obywatel Szymański i mgr Kaczmarek stwierdzają: "Piec z czerwonej cegły, opasany dwukrotnie żelaznymi obręczami" wybudowano w 1942 roku "na miejscu starego, który się zużył wskutek przepalenia". W nowym piecu zwłoki spalało się "za pomocą 2 palników gazowych, umieszczanych u góry paleniska", a w palenisku można było ułożyć "do 7 zwłok". Zaś "obok pieca, w ścianie po lewej stronie, znajduje się skrytka, opatrzona żelaznymi drzwiami, przeznaczona na popiół ze spalonych zwłok", którą "wypróżniano dwukrotnie, wywożąc za każdym razem po trzy platformy popiołu ze spalonych wówczas około 6 tysięcy zwłok pomordowanych przez Niemców ofiar polskich i żydowskich". Głos zabiera też Feliks Jankowiak, pracownik poznańskich wodociągów, który do "rozwalonego budynku więzienia" przy Młyńskiej trafił pewnego 25 lutego 1945: "Znalazłem się w pomieszczeniu, gdzie stała gilotyna i przemyślne urządzenie do zbiorowego wieszania ludzi. W otwartej dużej skrzyni leżały jeszcze na mrozie nagie ciała ostatnio powieszonych mężczyzn, których nie zdążono dostarczyć do Anatomicum. Pomyślałem sobie, że Voss już nie dostał do swojego naukowego zakładu tych preparatów i że zbrodniarz ten byłby tym faktem zmartwiony". Skąd oskarżenie? Jankowiak już raz przy Młyńskiej był - "pewnego jesiennego dnia 1944 roku", kiedy to laborant Vossa stracił przytomność po wypiciu wody z kranu. "Przy wejściu uderzył mnie mdły, trudny do zniesienia zapach. Rozglądałem się po makabrycznym otoczeniu. Pod ścianami stały duże stalowe kadzie, podgrzewane od spodu palnikami gazowymi. Bulgotała w nich jakaś ciemna ciecz. Obsługa ubrana w gumowe buty, fartuchy i rękawice mieszała w nich długimi mieszadłami. Tu i tam wystawały na powierzchnię kadzi ręce, nogi i głowy ludzkie". Skąd zwłoki? Głównie z kazamatów przy ul. Młyńskiej 1. Od 1940 r. w więzieniu Niemcy wykonują egzekucje. Większość, około 1400 więźniów, kończy życie na gilotynie. Zwłoki dowożono również z Fortu VII, czyli KL Posen, i obozu karno-śledczego w Żabikowie. To dlatego, że Voss już w lipcu 1941 r. zawiera układ z gestapo: wszystkie ciała straconych będą dostarczane do Instytutu Anatomii Reichsuniversität Posen, celem poddania ich sekcji i maceracji. Pierwszy transport zgładzonych więźniów nadchodzi dopiero 31 października 1941 r. Niemiec odnotowuje skrupulatnie w pamiętniku: "Jutro Instytut Anatomii otrzyma pierwsze zwłoki. Odbędzie się egzekucja 11 Polaków, z których ja dostanę 5, a pozostałych się spali". Akurat to działanie Vossa nie odbiega od działań jego kolegów z branży. Jeszcze do lat 30. ubiegłego wieku niemieckie uniwersytety rywalizowały ze sobą o zwłoki skazańców. "Okoliczności godne ubolewania" 12 lutego 1998 roku do attaché kulturalnego ambasady RP w Austrii przychodzi list. Pisze dr Maria Teschler-Nicola, kierownik Wydziału Biologii Archeologicznej i Antropologii Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu. "(...) Zwróciliśmy uwagę na to, że w naszych zbiorach pod numerami inwentaryzacyjnymi 20.562-20.576 znajdują się czaszki Polaków, które zakupione zostały od Uniwersytetu Rzeszy w Poznaniu. Nie chodzi tutaj o zwłoki anatomiczne, lecz o pozostałości szkieletów straconych polskich działaczy ruchu oporu". Z zachowanej dokumentacji wynika, że transakcję zainicjował dr Gustav von Hirschheydt, naczelny preparator Hermanna Vossa. A precyzyjniej - odpowiedział na zapotrzebowanie złożone przez dra Josefa Wastla, ówczesnego dyrektora działu antropologicznego wiedeńskiego muzeum. "(...) Ponieważ brakuje nam różnych typów polskich, posiadanie takich czaszek byłoby bardzo cenne dla naszej wystawy. Im więcej, tym lepiej" - pisał dr Wastl. Von Hirscheydt nie zdąża sfinalizować transakcji. Umiera na tyfus, którym zaraził się od zwłok Żydów pomordowanych najprawdopodobniej w obozie w Żabikowie. Negocjacje przejmuje więc inicjator biznesu - Hermann Voss. Dopytuje, czy muzeum chce czaszki "z przymocowaną dolną szczęką, czy luzem", oferuje też wykonane przez von Hirschheydta pięć masek i dwa popiersia "łącznie z należącymi do nich czaszkami żydowskimi po umówionej cenie". W odpowiedzi zostaje potwierdzone "nadejście zamówionych 29 żydowskich czaszek, do tego 25 masek pośmiertnych, 4 popiersi gipsowych i 15 czaszek polskich". Oraz, że "towary zostaną wystawione w specjalnej ekspozycji ze wskazaniem producenta". Czaszki Voss wycenia na 25 reichsmarek sztuka. To tyle, ile w 1938 zarabiał na wynajęciu garażu w swoim domu. Prawie dwa razy więcej, niż wydał na leki na zapalenie ucha córki i początki gruźlicy u żony. I niemal dwa razy mniej, niż zapłacił za 11-tygodniowego szorstkowłosego teriera dla córki. Pod koniec marca 1999 r. wiedeńskie muzeum przekazuje polskiej ambasadzie "pozostałości szkieletów ludzkich 14 Polaków, które zostały zakupione w roku 1942 przez ówczesnego kierownika wydziału antropologicznego w okolicznościach godnych ubolewania". "Głos Wielkopolski" w artykule z 16 marca 1999 r. podaje liczbę 38 osób, których nazwiska Główna Komisja Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu wskazała jako potencjalne przedmioty handlu Vossa z Wiedniem. Zanim nastąpił pochówek, szczątki zostały wysłane do Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. dr. Jana Sehna w Krakowie. Na wspomnienie tamtej sprawy antropolog sądowy Andrzej Czubak cedzi: - No proszę, jaki wspaniały przedsiębiorca. To właśnie on, u boku prof. Kaczanowskiego, dokonywał rekonstrukcji czaszek. Udało się ustalić, że 12 ofiar to mężczyźni w wieku od 23 do 45 lat, trzy to kobiety w wieku lat 30, 45 i 48. - Zrobiłem superprojekcję (identyfikację zwłok na podstawie czaszki - przyp. red.), losowo zgłaszali się ludzie, których bliscy zginęli więzieniu przy Młyńskiej, wysyłali ich zdjęcia z przeszłości. Ale nie było żadnego dopasowania. Te ofiary pozostały bezimienne - mówi prof. Czubak. Być może uda się za to identyfikacja innych czaszek. Pamiątka po ojcu Połowa sierpnia 2017 r. Marei Drassdo, nauczycielka literatury i działaczka organizacji na rzecz przywracania pamięci jeńców z obozu w Leonbergu, wiezie do Poznania w bagażniku dwie zapakowane w kartonowe pudło czaszki. Wcześniej przez ponad rok korespondowała z historykiem Jarosławem Burchardtem. Teraz, stojąc w korku w upale, otwiera się, opowiada. Jarosław Burchardt: - Gdy wybuchła wojna, tata Marei Drassdo został powołany do Wermachtu, a ponieważ miał już na koncie rok czy dwa medycyny, został skierowany do Poznania, żeby skończył medycynę wojskową. I był tu przez półtora roku. Jak ojciec Drassdo wszedł w posiadanie czaszek w Poznaniu? Mógł je kupić lub wygrać w konkursie wiedzy, jakie dla studentów organizował Hermann Voss. O jednym z nich pisał, że nagrodą główną w nim była "wyjątkowo ładna czaszka". Czaszki obecnie znajdują się w Zakładzie Medycyny Sądowej z Poznaniu. Dr n. biolog. Dorota Lorkiewicz-Muszyńska z Pracowni Antropologii i Odontologii ZMS wyciąga z szafy w przedsionku swojego gabinetu duże kartonowe pudło. Ostrożnie odgarnia kolejne warstwy gazet. W końcu wyjmuje dwie czaszki. Są przygotowane jako eksponaty do nauki anatomii, więc mają zapięcia, haczyki, żuchwę na sprężynach. Wiadomo, że obie należały do mężczyzn, będących orientacyjnie w wieku 20-23 i 30-35 lat. - Czaszki mają swoje wyraziste cechy w zakresie proporcji, kształtu twarzy, poszczególnych elementów morfologicznych, czyli są w jakiś sposób charakterystyczne. Być może to ułatwi ich identyfikację - mówi dr Lorkiewicz-Muszyńska. Na to, że powstaną portrety ofiar, liczą Jarosław Burchardt i dziennikarz Piotr Świątkowski: - Dzięki nim może ktoś będzie mógł odnaleźć swojego krewnego, który, zamiast spoczywać w grobie, był eksponatem do nauki dla studentów. Marei Drassdo, chociaż również na to czeka, nie chce rozmawiać. "Obawiam się, że nie mam nic do powiedzenia na temat Hermanna Vossa. Gdybym wiedziała cokolwiek, już bym o tym wspomniała w wywiadzie dla Radia Poznań" - odpisuje. Wyjaśnia też, że czaszki odziedziczyła po ojcu, który "zakupił je celem studiów anatomicznych" - i w taki oto sposób "znalazły się w posiadaniu (jej) rodziny". "Niestety, nigdy nie zapytałam go o ich pochodzenie" - kończy wiadomość. Potem już nie odpisuje. Dr hab. Czesław Żaba podkreśla, że stworzone na podstawie czaszek modele twarzy zamordowanych będzie można opublikować w mediach. - A nuż ktoś z rodziny się odezwie i wtedy będziemy mogli zrobić badanie DNA. Mimo tego, że zostały poddane macerowaniu, taką próbę można podjąć. Bo to mogą być czaszki ofiar eksperymentów Vossa. - A jest jakaś inna możliwość? - Ja to skojarzyłem tylko z Vossem. Za obrazę volksdeutschów na gilotynę 17 kwietnia 1941 r. Hermann Voss ubolewa: "Nie rozumiem, dlaczego nie są podejmowane surowsze kroki w związku z obecną kumulacją polskich ataków na życie i majątek Niemców. Dlaczego nie zabija się za jednego zamordowanego Niemca stu lub jak dla mnie jeszcze więcej Polaków?". Za co Polaków za kadencji Vossa w Poznaniu skazywano na śmierć? Opisuje to protokół przesłuchania Michała Worocha: "Pierwszą ściętą kobietą, którą nam przywieziono, była niejaka Góralczykowa, lat około 30, a ścięto ją za to, że zastawiła się ręką przed razami, gdy ją w Urzędzie Pracy pewna Niemka obiła. Czyn ten wzięto jako podniesienie ręki na ową Niemkę, a za to przewidywana była tylko kara śmierci, którą też w tym samym dniu wykonano". Hanna Gola, krewna kolejnego ze skazanych, odnalazła w rodzinnych papierach napisany po niemiecku na maszynie dokument z kolejnymi "zbrodniami". Brzmi jak kartka z podsumowania uzasadnień wyroków wydawanych między 5 a 9 kwietniem w Poznaniu: "Skazany słuchał regularnie od września 1939 do sierpnia 1941 zagranicznych podburzających wiadomości, dzieląc się nimi z agentem SN (Stronnictwa Narodowego), który rozpowszechniał je dalej". "Skazany obraził ciężko trzech volksdeutschów, zarzucając im, że są winni wybuchu wojny, oraz groził im śmiercią". "Skazana wspólnie ze straconym w międzyczasie mężem zaatakowała od tyłu niemiecką sekretarkę z majątku bijąc ją pięściami w plecy". Nie wiadomo, czy szczątki Wojciecha Goli zostały "tylko" spopielone w krematorium, czy też po preparacji trafiły do jakiejś anatomicznej kolekcji. Nie zachowały się (a może w ogóle nie były prowadzone) żadne listy imienne ani tych, którzy po śmierci na gilotynie szli do pieca, ani tych, którzy lądowali w kotle do maceracji, a później na półkach instytutów anatomii i muzeów. Wiadomo tylko, że przez Collegium Anatomicum pod zarządem Vossa między 1941 a 1944 rokiem przechodzi około pięciu tysięcy ciał straconych "podludzi". W Zielone Świątki 1941 r. preparator odnotowuje: "Uważam, że kwestię Polski należy rozpatrywać bez emocji, pod kątem czysto biologicznym. Musimy ich zniszczyć, bo inaczej oni zniszczą nas. Dlatego cieszę się z każdego Polaka, który już nie żyje". Z dala od domu Voss poświęca się pracy, ale życie rodzinne mu się nie układa. Jego syn Hermann Junior od małego jest słabowity. Umiera w maju 1939 r. Ukochana Sabina również nie dożywa pełnoletności. W 1946 r. zabija ją gruźlica układu nerwowego. Voss nie pozostawił więc nikogo, kto dzisiaj mógłby go wziąć w obronę - albo przeciwnie, wytknąć palcem, odwrócić się, wyrzec. Albo po prostu zamknąć drzwi przed nosem i nabrać wody w usta. Pozostawił za to coś innego. Piękną, długą karierę wybitnego eksperta w swoim fachu. Wizerunek szanowanego naukowca, który - nawet po tym, jak mroczna strona jego działalności w Poznaniu wyszła na jaw - nigdy nie poniósł za to żadnej odpowiedzialności. W styczniu 1945 r. preparator ucieka z Poznania do Borny. Przez ponad rok pracuje tam jako lekarz-wolontariusz w miejskim szpitalu. I pisze dzieło życia. Nie ważcie się uczyć z "Opus Magnus" "Opus Magnus" prof. Hermanna Vossa to wydany w 1946 r. wspólnie z Robertem Herlingerem podręcznik anatomii, który doczekał się 17 edycji. Przez pół wieku jest biblią każdego studenta medycyny w Niemczech, Polsce i Hiszpanii (w tych językach go wydano). Zapewne mało który z nich wiedział, że jest on "oparty na badaniach przeszło 400 polskich zwłok, które częściowo zaraz po egzekucji były przedmiotem sekcji przy gilotynie (za: Juergen Scholz, "Voss - sługa nazistów czy ludowy naukowiec?", Artikulator, nr 37/4 kwartał 1991). W 1999 r. w reportażu TVP prof. Karol Marian Pospieszalski, prawnik i historyk związany z Poznaniem, specjalista ds. zbrodni niemieckich w czasie II wojny światowej, mówi: "Natychmiast po straceniu, nawet w chwili tracenia polskiej ofiary, pobierano krew, która była potem przedmiotem szczególnych badań. (...) Na podstawie badań, które były przeprowadzone nad zwłokami polskimi, wydali podręcznik dla studentów. (...) Nikt nie wiedział jeszcze wówczas, na jakich badaniach Hermann Voss swoje wyniki oparł". Wiedział jednak prof. Witold Woźniak, dziekan i prodziekan Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu i autor podręcznika "Zielona anatomia". Jego uczniem był dr hab. Czesław Żaba. - Profesor Woźniak powiedział, żeby tej książki nikt nie ważył się przynieść. Mówił, że Voss eksperymentował na żywych ludziach, robił wiwisekcje, badał funkcjonowanie układu nerwowego na naszych patriotach. Ja ten podręcznik do dzisiaj mam. Pomijając wszystko inne, to jest naprawdę dobra książka do anatomii, Voss był naprawdę skrupulatny - mówi dr Żaba. Jego zdaniem samo preparowanie czaszek i szkieletów to pół biedy. - Dzisiaj to niemożliwe, ale wtedy nie było takich przepisów, żeby człowiek musiał wyrazić zgodę na przekazanie pośmiertne ciała na cele naukowe. W zarzutach wobec Vossa chodzi więc nie o to, a o eksperymenty na żywych, które miał prowadzić - wyjaśnia kierownik poznańskiego Zakładu Medycyny Sądowej. - Ale na to nie ma żadnych dowodów, przynajmniej ja nie znalazłam - zauważam. - Nieetyczne, niegodne naukowca, jest też to, że on te szkielety i czaszki sprzedawał. Szkielety do celów dydaktycznych? Nie ma problemu, studenci musieli się z czegoś uczyć. Dzisiaj są inne metody, uczą się ze zdjęć, filmów i tego, co zostało z przeszłości. Ale wtedy skąd mieli się uczyć? - pyta dr Żaba. - Prawdopodobnie w miejscach kaźni pozyskiwano ofiary, może już zastrzelone, może jeszcze żywe, do prac eksperymentalnych - mówi historyk Jarosław Burchardt. - Voss był zatrudniony przez specjalne agendy Wehrmachtu i Luftwaffe, które w Poznaniu dokonywały eksperymentów służących opracowaniu specjalnych kombinezonów dla pilotów lotów wysokościowych. Były specjalne baseny, komory niskich ciśnień, w których więźniów poddawano hipotermii. To są informacje zasłyszane od prof. Woźniaka. I od starszych ludzi, którzy pracowali w okolicy. Dr Żaba głośno zastanawia się: - Pytanie, czy są źródła, które to potwierdzą, bo nie sądzę, żeby Voss się do tego kiedykolwiek przyznał. Na pewno Niemiec nie zrobił tego na 26 stronach zarysu autobiografii "Theatrum anatomicum meum", spisanego w 1952 r. w Halle, gdzie pracował do tegoż roku jako wykładowca i naczelny preparator. Sucho, drobiazgowo, konkretnie, bez emocji. O "podludziach" ani słowa. Z Halle Voss przenosi się do Jeny, gdzie kolejną dekadę spędza jako kierownik Instytutu Anatomii - aż do 1962 r., kiedy przechodzi na emeryturę i pracuje jeszcze na Uniwersytecie w Greifswaldzie. Dopiero pod koniec lat 80. wojenna działalność Vossa zaczyna budzić zainteresowanie. Niemiecki historyk i dziennikarz Götz Aly w oparciu o pamiętniki ujawnia ciemną stronę kariery szanowanego profesora anatomii. Kiedy zaczyna się dyskusja o autentyczności pamiętnika Vossa, on sam nie komentuje sprawy. Ale już wtedy "każdy krytycznie nastawiony czytelnik musiał zdawać sobie sprawę, że chodzi tutaj o człowieka o szczególnie nienawistnym wobec Polaków nastawieniu, który nazistowską ideologię na łamach swego dziennika w pełni popierał" (Juergen Scholz, "Voss - sługa nazistów czy ludowy naukowiec?", Artikulator, nr 37/4 kwartał 1991). O tym, z kim ma do czynienia, wiedziała dobrze dr hab. Teresa Wróblewska z Instytutu Pedagogiki Akademii Pomorskiej w Słupsku, badaczka nazistowskich placówek akademickich na podbitych przez III Rzeszę terenach. Przez wiele lat zabiegała o spotkanie z Hermannem Vossem. "Nie życzył sobie spotkania ze mną, uciekał po prostu - inaczej mówiąc obawiał się - ale nie wiem czego?" - zapisuje. W liście do kolegi wyznaje: "Po powrocie do kraju miewałam kłopoty, otóż byłam przesłuchiwana przez władze miasta, SB i pytano mnie: dlaczego tak uparcie poszukuję prof. Vossa, czy zależy mi na poróżnieniu NRD z Polską? Itp". Tylko raz dr Wróblewskiej udało się nawiązać kontakt z preparatorem. W poznańskim Instytucie Zachodnim zachował się oryginał listu z lipca 1978 roku: "Szanowna Pani Dr Wróblewska, w odpowiedzi na Pani list z 27 czerwca, informuję, że nie mam 'wspomnień' z Poznania. Aby przekonać się, że nie wszyscy profesorowie 'Reichsuniversität' byli wrogo nastawieni do Polski, przesyłam Pani świadectwo mojego byłego preparatora Piotra Miklejewskiego. Mam 83 lata i nie potrzebuję nic oprócz ciszy i spokoju. Z najlepszymi pozdrowieniami, Prof. Dr H. Voss". Rok później preparator z wojennego Poznania kończy karierę naukową i przeprowadza się do Hamburga. Tam 19 stycznia 1987 r. umiera w wieku 93 lat. Trzask polskich kości w zimowym słońcu Nad wejściem do Zakładu Medycyny Sądowej w Poznaniu widnieje maksyma: "Hic mors gaudet succurrere vitae et iustitiae" ("Tutaj śmierć cieszy się, że może pomóc życiu i sprawiedliwości"). Andrzej Czubak, podsumowując działalność preparacyjną Vossa, najpierw mówi krótko: - Powinno się go było powiesić. - Sama pani zauważyła, że ci ludzie byli zabijani za drobne przewinienia. A czasami nawet nic nie zrobili, po prostu zawijało się człowieka w czasie łapanki i zostawał stracony. Może celowo wybierano tych, którzy mieli "ciekawą" twarz? Tego się już nigdy nie dowiemy - dodaje. Dr Karol Górski, historyk z Poznania, najpierw zastrzega, że - pozornie - w kategorii zła wyrządzonego przez niemieckich nazistów Voss nie był w pierwszej lidze. - Ale o wszystkim decydują jego prawdziwe intencje: czy on identyfikował się z tym, robił to z afirmacji nazizmu, czy też uważał, że został uwikłany i chcąc nie chcąc musiał, jako humanista i człowiek oddany nauce, biedzić się z tymi ofiarami, wobec których odczuwał empatię, a czaszki i szkielety zachowywał dla dobra nauki. Jeśli to wynikało z uwiedzenia nazizmem, to absolutnie zasługuje na ostateczne potępienie. Już po naszym spotkaniu dr Górski pisze: "Wpisy Hermanna Vossa do dziennika są haniebne i nic nie jest w stanie wytłumaczyć jego działań jakoby dla dobra nauki". Z pamiętnika Vossa z nocy sylwestrowej 1941 roku: "Dzisiaj po obiedzie siedziałem przez godzinę, wystawiając się na zimowe słońce. Na prawo i lewo ode mnie suszyły się blade polskie kości, które od czasu do czasu wydawały suchy, lekki trzask". Aneta Wawrzyńczak, Wirtualna Polska. Współpraca: Alexandra Jarecka, Deutsche Welle Tekst powstał w ramach wspólnej akcji Wirtualnej Polski, Interii i Deutsche Welle- #ZbrodniaBezKary. W jej ramach tropimy nazistowskich oprawców, którzy nigdy nie ponieśli kary za swoje zbrodnie. Wielu z nich po wojnie wojnie żyło spokojnie, niektórzy nawet robili kariery. Pokazujemy ich dalsze losy. Szukamy też krewnych ich ofiar i staramy się przywrócić pomordowanym należną im pamięć.