Frankfurt, wiosna 1990 roku. 46-letni Jens-Juergen Ventzki nie wie, że dzień, w którym zwiedza wystawę o łódzkim getcie, będzie początkiem jego wewnętrznej przemiany. Na fotografiach w zielononiebieskich i rudawych odcieniach księgowy Walter Genewein dokumentował pracę w getcie: zakłady produkcyjne, fabryki, transport. Robotnicy w kuźni, przy produkcji pasków, butów, czegokolwiek dla "rasy panów". Jens-Juergen nie może oderwać wzroku od poważnych twarzy. Wiele z nich to jeszcze dzieci. Nagle staje przed tablicą z powiększoną kopią pisma kierownictwa NSDAP okręgu Kraj Warty do "pana nadburmistrza Ventzkiego, Litzmannstadt". Chodzi o "udostępnienie używanej odzieży, która zostaje zwolniona w przebiegu akcji żydowskiej" i pozostaje w dyspozycji zarządu getta. To ubrania zagazowanych w obozie Kulmhof w Chełmnie nad Nerem Żydów. Werner Ventzki odnotował na liście: "do omówienia z panem Biebowem". Ten ostatni był kierownikiem niemieckiego zarządu getta i podlegał bezpośrednio Ventzkiemu. Tydzień później nadburmistrz odpowiedział na pismo, zapewniając, że "kompletnie zawszona" odzież zostanie poddana dezynfekcji i przekazana na użytek akcji "pomocy zimowej". - Powoli nabierałem pewności, że mój ojciec nie tylko wiedział o zagładzie Żydów, ale także w niej uczestniczył - mówi nam Jens-Juergen Ventzki. Czuł niepokój, kiedy oglądał kolejne dokumenty z urzędowym nagłówkiem ojca. Po obejrzeniu wystawy nie był w stanie napisać w księdze pamiątkowej ani słowa. - Nie mogłem przecież uwiecznić tam naszego nazwiska - mówi. Musiało jednak upłynąć dziesięć lat, zanim Jens-Juergen zaczął dociekać prawdy. Łódź, Lodsch, Litzmannstadt Łódź 1939. Tydzień po niemieckiej napaści na Polskę oddziały 8. armii Wehrmachtu zdobywają miasto, które staje się częścią okręgu Rzeszy - Kraju Warty. - Pamiętam te niekończące się kolumny młodych, rosłych mężczyzn, w butach z zelówkami podkutymi gwoździami, które potwornie grzmociły po kocich łbach. Szli tak obok siebie i pomyślałem, że między nimi nic się nie przeciśnie i że oni nas zgniotą, zmiażdżą - mówi dr Leon Weintraub, wtedy trzynastolatek. Dr Weintraub mieszkał przed wojną w Łodzi, przy ulicy Kamiennej 2. - Do dziś w tym miejscu znajduje się płaskorzeźba, która ilustruje piosenkę Agnieszki Osieckiej "Kochankowie z ulicy Kamiennej" - wspomina. Po śmierci ojca matka, żeby utrzymać siebie i pięcioro dzieci, założyła niewielką pralnię, która jednocześnie służyła za mieszkanie dla sześciu osób. Niemcy nie kryją, w jakim kierunku mają iść planowane zmiany. "Polak jest tu pachołkiem i ma wyłącznie służyć. Damy sobie też bez gadania radę z Żydami" - zapowiadał w listopadzie 1939 r. Friedrich Uebelhoer, prezes rejencji kaliskiej, do której należała Łódź. Nowych zarządców nie zadowala nawet zniemczona nazwa "Lodsch". W kwietniu 1940 r. na rozkaz Hitlera Łódź zostaje przemianowana na "Litzmannstadt" - na cześć generała Karla Litzmanna, który podczas I wojny światowej zatrzymał rosyjską ofensywę w bitwie pod Brzezinami niedaleko Łodzi. Miasto dostaje też nowy herb - skrzydlatą swastykę, rzekomo święty symbol osiadłych tam przed tysiącami lat Germanów. Ma to dowodzić odwiecznego prawa Rzeszy do tych ziem. Nadzieja w Ventzkim Tymczasem w zarządzie okupowanej Łodzi trwają poszukiwania nowego nadburmistrza, który ma realizować politykę Arthura Greisera, namiestnika Rzeszy w Kraju Warty. - Greiser chciał uczynić z Kraju Warty okręg wzorcowy, a z Litzmannstadt miasto całkowicie niemieckie - mówi dr Jakub Parol z Muzeum Tradycji Niepodległościowych w Łodzi. Kandydaci na nadburmistrza nie zadowalają ministerstwa spraw wewnętrznych Rzeszy. Aż - z polecenia samego Greisera - pojawił się Werner Ventzki. 35-letni prawnik miał już doświadczenia w pomorskiej kadrze kierowniczej, a w Poznaniu kierował urzędem okręgowym opieki społecznej w NSDAP i był radcą krajowym w zarządzie prowincji. Kadencja nowego nadburmistrza Litzmannstadt miała trwać 12 lat, do maja 1953 roku. Ventzki to wierny gwardzista Fuehrera. Do partii Hitlera wstąpił już w grudniu 1931 r., mając zaledwie 25 lat. Fuehrer to docenił. Siedem lat później przyznał mu złotą odznakę partyjną. Nowy nadburmistrz miał jeszcze jeden talent - potrafił wygłaszać przemówienia. Jako propagandowy mówca Rzeszy doszedł do najwyższego szczebla - mówcy grupy uderzeniowej do specjalnych poruczeń. Na wiecach potrafił porwać tłumy - chwalił się po wojnie swoimi oratorskimi umiejętnościami. "Polityczny aktywista, bez reszty oddany narodowemu socjalizmowi", a do tego "rutynowany urzędnik" - tak o nowym nadburmistrzu mówił Arthur Greiser podczas ceremonii zaprzysiężenia. Werner Ventzki chciał poświęcić się misji germanizacji. - Przekształcić Litzmannstadt w niemieckie miasto - to chyba najbardziej go motywowało - mówi jego syn. - W praktyce oznaczało to podporządkowanie sobie ludności polskiej i zagładę Żydów - wyjaśnia dr Parol. Polak, czyli niewolnik Greiser (a za nim Ventzki) chciał, by Litzmannstadt było miastem zamieszkanym przede wszystkim przez Niemców. Już w grudniu 1939 r. zaczynają się akcje osadnictwa i przesiedleń. Do Litzmannstadt trafia ok. 40 tys. Niemców z krajów bałtyckich, Galicji, Bukowiny, Wołynia i innych regionów. Polacy zaś są masowo wysiedlani na tereny Generalnego Gubernatorstwa. Mają tam pracować dla Rzeszy. Ci, którzy zostają, trafiają do mieszkań w gorszych dzielnicach. - Działania przynoszą oczekiwany skutek - mówi Jakub Parol. - W Litzmanstadt nie było kamienicy, w której nie mieszkałby przynajmniej jeden Niemiec. Polacy, którzy zostali w mieście, byli kierowani do pracy przymusowej w fabrykach lub wysyłani na roboty do Rzeszy. Według okupanta do ciężkiej pracy nadawały się dzieci, które ukończyły 14 lat. Restrykcje miały utrudnić Polakom codzienne życie. Mogli robić zakupy tylko w określonych godzinach, a lista produktów, które były dla nich niedostępne, powiększała się wraz z przesuwaniem frontu na Wschód. Niemcy zabronili korzystania z samochodów, a na rowery pozwolili tylko tym, którzy dojeżdżali nimi do pracy. W tramwajach miejskich naród polskich niewolników miał do dyspozycji tylko drugi wagon. Cała infrastruktura Litzmannstadt została dopasowana do potrzeb mieszkańców pochodzenia niemieckiego. Polacy mogli leczyć się tylko w szpitalu przy ulicy Łomżyńskiej, w którym - jak zaznacza dr Parol - panowały warunki "uwłaczające podstawowym zasadom higieny". Ograniczenia dotyczyły też leków i witamin. Lista restrykcji w okupowanej Łodzi była długa. Żeby wziąć ślub, Polacy musieli ukończyć 28 lat, a Polki 25. - Polityka okupanta była jasna: Polacy nie powinni się rozmnażać, są potrzebni wyłącznie jako siła robocza dla Niemców - mówi dr Parol. - Z tej przyczyny aborcja była legalna i bezpłatna, a coś, co moglibyśmy nazwać "polityką rodzinną" nie istniało - kobiety ciężko pracowały w fabrykach aż do porodu, urlopy macierzyńskie zostały ograniczone. Równie dotkliwe ograniczenia dotyczyły życia duchowo-kulturalnego. W mieście pozamykano większość kościołów. Polacy mogli modlić się tylko w trzech, a i tam Niemcy często przeprowadzali w czasie mszy kontrolę dokumentów. - Chcieli wzbudzić w ludziach strach i osłabić rolę Kościoła - mówi Jakub Parol. Polakom zabroniono chodzenia do teatrów, kin, muzeów, posiadania gramofonów i instrumentów muzycznych. Na naukę dostali pozwolenie wyłącznie wybrani - to dzieci tych, którzy dobrze wywiązywali się ze swoich obowiązków wobec Niemców. Nauka polegała jednak wyłącznie na przyswajaniu podstaw języka niemieckiego w stopniu, który umożliwiał rozumienie rozkazów. Okupanci wierzyli, że Polacy są niższą rasą - rasą "podludzi". W te działania germanizacyjne zaangażowany był Werner Ventzki. - Funkcja nadburmistrza tak dużego miasta jak Łódź była milowym krokiem w jego karierze - mówi Peter Klein, profesor historii Holokaustu w prywatnej uczelni Touro College w Berlinie. - Ventzki był jednym z najważniejszych burmistrzów, a do tego jednym z najmłodszych. Chciał się wykazać. Za płotem z drutem kolczastym Jeszcze niżej w hierarchii rasowej okupanta byli Żydzi. W lutym 1940 r. powstało dla nich getto w północnej dzielnicy Bałuty. Dwa miesiące później było już szczelnie odizolowane od świata zewnętrznego i kontrolowane przez niemiecką policję. Na czterech kilometrach kwadratowych stłoczono ok. 160 tys. żydowskich mieszkańców. - Chociaż getta łódzkiego nie otaczał mur, a jedynie drewniany płot z drutem kolczastym, kontakty między gettem a miastem były znikome i ograniczały się niemal wyłącznie do szmuglu i wymiany handlowej, a i ta została dość szybko przerwana - mówi dr Michał Trębacz, pracownik Centrum Badań Żydowskich Uniwersytetu Łódzkiego. Pełnię władzy w gettcie miał przedwojenny działacz syjonistyczny Mordechaj Chaim Rumkowski, wyznawca idei "ocalenia przez pracę". Żydzi mieli uniknąć zagłady dzięki udowodnieniu swojej przydatności dla okupanta. W łódzkim getcie szybko powstaje sieć zakładów i fabryk produkujących na potrzeby Niemców. Leon Weintraub, który w międzyczasie ukończył 14. rok życia, trafił do resortu metalowego. - Dwanaście godzin pracy z przerwą na cienką zupkę, potem człowiek myślał tylko o tym, jak doczłapać do domu, gdzie mama zawsze starała się wymyślić jakąś potrawę dla nas. Najczęściej była to brukiew. Na samą myśl o niej mam mdłości, dziś to jedzenie dla bydła. Zimą jedliśmy zmarznięte lub zgniłe kartofle - opowiada nam podczas spotkania w Krakowie łodzianin, mieszkający dziś na stałe w Szwecji. Z wyjątkiem jednego dnia głodował przez pięć lat, osiem miesięcy i trzy tygodnie. Przetrwanie tego czasu zawdzięcza najstarszej siostrze Loli. - Każdemu pracującemu należał się jeden bochenek chleba na tydzień. Siostra dzieliła taki 2-kilowy bochenek na osiem części i codziennie każdy członek rodziny otrzymywał jedną porcję. Z żelazną dyscypliną, choćby ktoś prosił o więcej. Ten jeden kawałek musiał wystarczyć. Głód w getcie był tak wielki, że nie każdy umiał powstrzymać się przed zjedzeniem całego chleba, zamiast wyznaczonej na ten dzień porcji. - Jeśli nie umiałeś zachować dyscypliny i zjadałeś bochenek po pięciu dniach, dwa kolejne trzeba było głodować - tłumaczy dr Kiedy przychodził kolejny przydział, byłeś tak głodny, że zjadałeś chleb w trzy dni i głodowałeś cztery. Tacy ludzie nie żyli w getcie długo - mówi dr Weintraub. W tym samym resorcie pracował nastoletni Natan Grossmann. - Nocą jedliśmy do syta, bo śniło nam się jedzenie. Kiedy się spotykaliśmy, opowiadaliśmy sobie o tych snach. Noc bez jedzenia była złą nocą - opowiada. - Byłem jeszcze dzieckiem i kiedy wracałem z kuźni, mówiłem: "mamo, jestem głodny". I matka oddawała mi swoje jedzenie. Umarła z głodu na moich rękach, po prostu wyschła... Natan miał wtedy 15 lat i został sam. Jeszcze wcześniej Niemcy zamordowali jego ojca, a w Chełmnie nad Nerem zagazowali starszego brata. "Oddajcie mi swoje dzieci!" Getto, wrzesień 1942. Niemcy zażądali wysiedlenia 20 tys. Żydów. Rumkowski ma przygotować listę "nieproduktywnych" mieszkańców. Znalazły się na niej dzieci do dziesiątego roku życia, chorzy i starzy. "Muszę rozłożyć ręce i błagać: Bracia i siostry! Oddajcie mi je! Ojcowie i matki - dajcie mi swoje dzieci! (...) Oddajcie mi chorych. W ich miejsce możemy ocalić zdrowych“ - apelował przewodniczący Starszeństwa Żydów Rumkowski, zapowiadając Wielką Szperę. - Policjanci - niemieccy, żydowscy i granatowi - otaczali domy, chodzili od mieszkania do mieszkania i zabierali chorych, dzieci do lat 10 i starców powyżej 60 lat. Bez skrupułów, bez litości zabierali ich rodzinom i wyrywali niemowlęta z ramion matek. Po paru dniach getto zmniejszyło się o jedną trzecią - wspomina Leon Weintraub. Niemcy zabierali Żydów do mobilnych komór gazowych w obozie zagłady Kulmhof. - Najpierw kazano im się rozebrać, a potem ładowano do samochodu, który przypominał takie do dostaw, do przewozu mebli. Następnie zamykano szczelnie drzwi i kierowca ruszał, a do środka doprowadzano spaliny. To była okropna śmierć, zatrucie tlenkiem węgla, ludzie umierali w straszliwych męczarniach. Kiedy cichł ostatni krzyk, kierowca zatrzymywał się, ciała wyładowywano do grobów i ładowano kolejną grupę Żydów - mówi Weintraub. On i Natan Grossmann ocaleli. Mieli 15 i 14 lat, kiedy ominęła ich Wielka Szpera. Zawsze "Litzmannstadt", nigdy "Łódź" Po drugiej stronie ogrodzenia otaczającego getto 13 marca 1944 r. przychodzi na świat Jens-Juergen Ventzki. Tego samego dnia w getcie umierają 22 osoby. A rodzina Ventzkich mieszka w dużej pożydowskiej wilii z kucharką i gosposią. Jens-Juergen przypomina sobie, że jako dziecko i nastolatek słyszał, jak rodzice mówią o "Litzmannstadt". Nigdy o "Łodzi". Twierdzili, że to były dla nich "najlepsze czasy". Jest pewien, że ojciec był zafascynowany nazistowską ideą "wyniesienia niemieckości do rangi jedynej obowiązującej normy". Według tego budował swoje życie rodzinne, w czym wspierała go żona Erna-Maria, była komendantka Związku Niemieckich Dziewcząt (żeńskiej sekcji Hitlerjugend), a od 1932 r. członkini NSDAP. Zgodnie z zaleceniami Himmlera oboje chcieli stworzyć wielodzietną rodzinę. - Planowali sześcioro dzieci - mówi Jens-Juergen, najmłodszy z czwórki rodzeństwa. O czym jeszcze rodzice rozmawiali w służbowej willi w Łodzi? O czym rozprawiali z "wujkiem" Greiserem, ich częstym gościem? - zastanawia się Jens-Juergen. Jest przekonany, że jego matka brała czynny udział we wszystkim, co dotyczyło ojca i jego misji germanizacji miasta. Była silną osobowością, służyła mu radą i wspierała go ideologiczną wiernością. Po wojnie ograniczała wszelkie rozmowy w domu na temat przeszłości i zapewniała, że "o niczym nie wiedziała". Zgoda na mordowanie Jaką odpowiedzialność ponosił Werner Ventzki za zbrodnie w okupowanej Łodzi? To pytanie kazało jego synowi zbadać dokumenty w niemieckich i polskich archiwach. - Był przekonanym nazistą - mówi Jens-Juergen o wynikach swojego prywatnego śledztwa. - Z dumą nosił brązowy mundur partii, a później Waffen-SS, podpisywał za biurkiem dokumenty podległego mu zarządu getta. Wiedział o zagładzie Żydów i współdziałał przy tym - stwierdza zdecydowanie syn nadburmistrza. Dowodem jest chociażby list, który Werner Ventzki napisał z urlopu w Alpach w marcu 1942 r. Pisał do swojego zastępcy, burmistrza Mardera, nawiązując do wniosku o dofinansowanie z ministerstwa na utrzymanie w getcie niezdolnych do pracy Żydów. "Okaże się niebawem, czy niezdolni do pracy Żydzi z Rzeszy zostaną u nas (...), czy zostaną objęci ‘akcją’. Osobiście spodziewam się drugiego rozwiązania. To załatwi dla nas tę sprawę". Kiedy Jens-Juergen cytuje te słowa, trudno mu powstrzymać łzy. - Tu jest czarno na białym: zgoda na mordowanie - mówi. Werner jawi się w tej opowieści jako fanatyczny przedstawiciel "rasy panów", który gazowanie Żydów nazywa "akcją" i dla którego ludobójstwo jest "załatwieniem sprawy". - A był przecież troskliwym ojcem, potrafił być śmieszny i zabawny, można było na niego liczyć - wspomina syn. Trudno mu pogodzić te dwie osoby. - Mam dwóch ojców: oddanego tatę i nazistę. Muszę z tym żyć - mówi. Dr Michał Trębacz potwierdza, że Werner Ventzki musiał wiedzieć o tym, co dzieje się w getcie, był świadom warunków, jakie w nim panują, i akceptował wszystkie decyzje dotyczące getta. Mimo to można mówić jedynie o jego pośredniej odpowiedzialności. - Utworzenie getta, sposób funkcjonowania czy decyzja o likwidacji nie były decyzjami Ventzkiego - tłumaczy. - Nadburmistrz stał na czele okupacyjnych władz miejskich, czyli zarządu miejskiego, których jednym z wydziałów był zarząd getta. Była to komórka formalnie jemu podległa, ale faktycznie wyposażona w dużą autonomię, zarządzana przez Hansa Biebowa. Ventzki wizytował kilkakrotnie getto, ale nie wydawał żadnych rozkazów ani dyspozycji związanych z jego funkcjonowaniem - wyjaśnia Trębacz. Zbrodnia bez kary Co innego twierdził skazany przez polski sąd na karę śmierci Hans Biebow. W liście do sądu rejonowego w Łodzi pisał w 1947 r., że nie był kierownikiem getta, tylko - jako miejski urzędnik - na polecenie nadburmistrza dbał o zatrudnienie i wyżywienie w getcie. Kilkanaście lat później Ventzki jako świadek w procesach swoich towarzyszy zeznawał, że "getto nie podlegało jego administracji", a pan Biebow jego poleceniom. Bronił się, że nie wiedział nic o deportacjach do obozu zagłady. Myślał, że niezdolni do pracy Żydzi przewożeni są do innych obozów, a zdolni do pracy - na roboty do Rzeszy. Twierdził, że zaledwie dwa, trzy razy odwiedził getto i to w funkcji pełnomocnika ds. ochrony przeciwlotniczej. Czy również wtedy, gdy wizytował je Reichsfuehrer SS Heinrich Himmler? Na zdjęciu widać, jak wokół samochodu Himmlera zgromadziło się kilkunastu wysokich funkcjonariuszy. - Ojciec w swoim ulubionym brązowym mundurze stoi odwrócony plecami. Rozpoznaliśmy go na tej fotografii - mówi syn. Jak wyglądałaby konfrontacja Biebowa z Ventzkim, gdyby razem stanęli przed sądem? - zastanawia się Jens-Juergen. Nigdy do tego nie doszło, choć polskie władze zabiegały o ekstradycję Ventzkiego. W powojennych Niemczech były nadburmistrz Litzmannstadt nigdy nie został ukarany. Wprawdzie prokuratura w Hanowerze wszczęła w 1961 r. dochodzenie w jego sprawie, ale już po kilku miesiącach je zakończyła. Ventzki wiedział o "akcjach wysiedlenia“, a jego zaprzeczenia nie są przekonujące - czytamy w aktach zgromadzonych w Centrali Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu. "Wiedza ta nie jest jednak wystarczającym dowodem na współudział w mordowaniu". Nie tylko Sipo - Policja Bezpieczeństwa - ale i administracja cywilna pełniły ważną rolą w zarządzaniu gettem, lecz niemiecki wymiar sprawiedliwości nie traktował tego jako współudziału w morderstwie - tłumaczy prof. Peter Klein. Jest przekonany, że gdyby Ventzki został osądzony w Polsce, otrzymałby wyrok śmierci. W młodej Republice Federalnej Niemiec na Ventzkiego zwrócili uwagę tropiciele nazistów. Kiedy Reinhard Strecker w 1959 r. zorganizował w Karlsruhe pierwszą wystawę "Nieukarany nazistowski wymiar sprawiedliwości", w jej ramach padło również nazwisko byłego nadburmistrza okupowanej Łodzi. Zamieszanie wokół jego osoby nie przeszkodziło Ventzkiemu w urzędniczej karierze, chociaż o jej kontynuację musiał stoczyć proces ze swoim pracodawcą - ministerstwem ds. wypędzonych, uciekinierów i ofiar wojny. - Po jego wygraniu uzyskał tytuł "dyrektora rządowego" i poczuł się zrehabilitowany politycznie - stwierdza jego syn. W ministerstwie ds. wypędzonych przepracował do swojej emerytury na początku lat 70. Obiad u Fuehrera Były burmistrz Litzmannstadt do końca życia pozostał przekonanym nazistą. Mentalnie nigdy nie wystąpił z NSDAP. W domu oburzał się, że w procesie denazyfikacji zakwalifikowano go "tylko jako poplecznika". W czasie rodzinnej uroczystości chwalił się, że dwa razy był u Hitlera w Kancelarii Rzeszy. Twierdził, że przy wspólnym obiedzie udało mu się nawet usiąść koło Fuehrera. Opowiadał też, że jeszcze jako student prawa był zachwycony narodowo-germańskimi wizjami Hitlera, jego retoryką i prezencją. - Te entuzjastyczne opowieści tylko nas odrażały - mówi Jens-Juergen. Przyznaje jednak, że zmarnował szansę na zmuszenie ojca za życia do odpowiedzi. Nie był gotów na konfrontację, a emocjonalna rozłąka z ojcem wymagała czasu. - Potem już go nie potrzebowałem, miałem dokumenty, które mówiły za niego - podkreśla. Te dokumenty to m.in. zeznania Faigi Lonii Horowitz, która podczas Wielkiej Szpery musiała oddać dwuletnią córeczkę: "Miała czerwone buciki, które podarowała mi wysiedlona do getta czeska para. Takich bucików nie miał nikt. Mój mąż (...) zauważył je w składzie odzieży, która wróciła do getta, a ja je od razu rozpoznałam (...)". Do tych składów ubrań odnosił się list Ventzkiego, który na zawsze zmienił życie jego syna. - Potem nie mogłem już wziąć rodziców w ramiona. Nic nie czułem - mówi Jens-Juergen. Werner Ventzki i jego żona wybrali anonimowy pochówek. Ich syn nie wie, gdzie jest ich mogiła. Mówi to ściszonym głoszem, ale jakby z ulgą. - Nie wiem, jakbym się zachował, stojąc nad ich grobem. Dziś jest częstych gościem w synagodze, a w szkołach i na uniwersytetach opowiada o swoim ojcu naziście. Ma wielu żydowskich przyjaciół. Wśród nich jest i Natan Grossmann. - Wtedy bym go zastrzelił. Tak wielka była nienawiść - mówi Natan o okupacji Łodzi, kiedy spotykamy go w towarzystwie Ventzkiego w Monachium. - Po wojnie uważaliśmy, że wszyscy Niemcy są winni. Ja też. Chcieliśmy się zemścić, ale zemścilibyśmy się na niewinnych. - Pojednanie? - pyta Jens-Juergen Ventzki. - Nie mogę pojednać się z Natanem, bo to jest inna płaszczyzna. Mogę tylko wziąć na siebie odpowiedzialność i o tym mówić. Werner Ventzki takiej przemiany nigdy nie doznał. W 2002 roku, na dwa lata przed śmiercią, powiedział swojej synowej, że jest "antykomunistą, antydemokratą i antysemitą". Miał wtedy 96 lat. Katarzyna Domagała-Pereira (DW), Katarzyna Pruszkowska-Sokalla (Interia) Materiał powstał w ramach akcji "Zbrodnia bez kary", organizowanej przez Interię, Deutsche Welle i Wirtualną Polskę. POLECAMY "Zbrodnia bez kary" w serwisie specjalnym Deutsche Welle i Wirtualnej Polsce