W autokratycznej maszynce coś się najwyraźniej zacięło. Sztandarowy projekt kampanijny PiS - referendum w dniu wyborów - miał być próbą odwrócenia uwagi społecznej od aktualnych bolączek, a okazał się propagandową klapą, bo nikt nie umie logicznie wytłumaczyć jego celu. Politycy władzy proponują bowiem wyborcom, by rozstrzygnęli sprawy dawno już rozstrzygnięte, a wyborcy są świadomi tej blagi. Nie ma przecież w Polsce poważnej siły politycznej, która nie chciałaby obrony granic, zgadzałaby się na przymusową relokację uchodźców, deklarowałaby chęć podniesienia wieku emerytalnego i miała w swoim programie zapis o wyprzedaży majątku narodowego. Zresztą na tej ostatniej kwestii poślizgnął się właśnie PiS, kiedy wytknięto mu sprzedaż części Lotosu. Opozycja wzywa do bojkotu tak skonstruowanego referendum, słusznie wskazując, że jest to jedynie wehikuł wyborczy, który daje rządzącej formacji nieograniczone pieniądze na kampanię. Jednocześnie Kaczyński wraz z prezydentem Andrzejem Dudą ośmieszyli ustawę "lex Tusk", która pierwotnie miała być młotem na lidera największej koalicji opozycyjnej, a raport z jej głośnych prac miał być gotowy 17 września, by podeprzeć go historyczną datą. Dziś wiadomo już, że nic z tego nie będzie, projekt upadł, a partia rządząca pokazała, że najbardziej buńczuczne zapowiedzi potrafi obrócić wniwecz, choć kiedyś budowała swoją potęgę na konsekwencji i nieustępliwości. Także w sprawach społecznych. Tymczasem kiedy okazało się, że obietnica waloryzacji sztandarowego pisowskiego programu 500+ nie przyniosła spodziewanych efektów sondażowych, Kaczyński właśnie podał wyższą niż planowano stawkę 14. emerytury (2200 netto), która ma być wypłacona we wrześniu, czyli tuż przed wyborami. Nie ma jednak pewności, czy ten dar przezwycięży poczucie drożyzny, z jaką zmaga się suweren, by władza mogła liczyć na taką wdzięczność przy urnach wyborczych jak dawniej. Osiem lat temu transfery socjalne były potężną bronią polityczną, dziś jednak ich zbawienna moc osłabła, ponieważ skończył się efekt nowości. Ludzie chcą więcej, a mogą dostać mniej, bo budżet - choć i tak sztucznie rozciągany, na przykład poprzez wydawanie akonto pieniędzy z wciąż blokowanego przez władzę KPO - nie jest z gumy. Ostatnią deską ratunku w aktualnym stanie kampanii jest dla PiS co najmniej ryzykowna decyzja Donalda Tuska o wzięciu na pokład Koalicji Obywatelskiej Michała Kołodziejczaka, który ma zapewnić opozycji poparcie wsi. Szafuje się więc skandalicznymi wypowiedziami z przeszłości lidera AgroUnii, który brylował w otoczeniu nieciekawych person w stylu Roberta Bąkiewicza, licząc na wstrząs opinii publicznej. Tymczasem Tusk - uzasadniając swój nietypowy ruch nadzwyczajną koniecznością polityczną - postanowił skorzystać z metody Kaczyńskiego i nie przejmuje się krytyką, a nawet robi z niej atut. To także zaskoczyło obóz władzy, ponieważ dotychczas miała ona monopol na tego typu bezceremonialną bezczelność jako taktykę polityczną. Wynik wyborów nie jest rozstrzygnięty. Kołodziejczak może być zarówno gwoździem do politycznej trumny opozycji, jak i trampoliną do jej wielkiego sukcesu. Na tym polega urok gry va banque, na którą brawurowo zdecydował się Tusk i za którą odpowiada. A Zjednoczona Prawica, która chwilowo karmi obywateli odgrzewanymi kotletami, będzie musiała bardzo się postarać, by flautę zamienić w sztorm, bo nawet ogłoszone hasło wyborcze PiS - "Bezpieczna przyszłość Polaków" - brzmi tak letnio, jakby jego autorzy nie chcieli wygrać wyborów. Istnieją jednak pogłoski, że PiS wzorem szefa PO także postawi wszystko na jedną kartę i na jesień przyszykuje opozycji "dziesięć w skali Beauforta". Wiadomo tylko, że nie będzie to zgoda Kaczyńskiego na debatę z Tuskiem. Przemysław Szubartowicz